Z Witoldem Solskim i Katarzyną Kosakowską, Przewodniczącym i Wiceprzewodniczącą Komisji Krajowej Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Samozatrudnionych „wBREw” w „Do Rzeczy” rozmawia Ryszard Gromadzki
RYSZARD GROMADZKI: Po co samozatrudnionym związek zawodowy? Czy są jakieś styczne, które w rzeczywisty sposób łączą tak bardzo różnorodne środowisko?
WITOLD SOLSKI: Społeczeństwo to zbiór ziaren piasku które, gdy nie są czymś spajane, rozdmuchuje wiatr dziejów. MY się zjednoczyliśmy. 10 września został zarejestrowany Ogólnopolski Związek Zawodowy Samozatrudnionych „wBREw”. Samozatrudnieni to zróżnicowana grupa. Wśród nich znajdują się tacy, którzy prowadzą na własną odpowiedzialność i ryzyko działalność gospodarczą jako przedsiębiorcy. W ramach tej działalności świadczą pracę, najczęściej w postaci usług, na rzecz jednego bądź kilku podmiotów. Druga grupa to wszyscy ci, którzy nie są przedsiębiorcami, a pracę świadczą na podstawie cywilnoprawnej umowy, takiej jak zlecenie, umowa o świadczenie usług, w ramach umowy agencyjnej czy umowy o dzieło. Jednych i drugich charakteryzuje to, że przy wykonywaniu pracy nie zatrudniają innych osób, ani też – nie korzystają z cudzej pracy na podstawie umów cywilnoprawnych. Dla części z nich pozostawanie na „samozatrudnieniu” jest przymusem, dla innych – wyborem.
KATARZYNA KOSAKOWSKA: Samozatrudnieni to trzecia siła na rynku pracy. Z jednej strony „sami sobie pracodawcą”, z drugiej – żyją wyłącznie z tego, co sami wypracują. Nie zatrudniają nikogo, ale sami świadczą pracę. Najczęściej na warunkach, które nie są ich wyborem, ale przymusem. Dla nich jest OZZS „wBREw”: do naszego Związku mogą wstąpić oprócz „kodeksowych” pracowników, także wszyscy pozostali, w tym pracownicy tymczasowi, cudzoziemcy, przedsiębiorcy niezatrudniający innych, wolontariusze, stażyści, byli pracownicy, agenci, nietypowo zatrudnieni. Skupiamy wszystkich, którzy pracują, jednak szczególny nacisk kładziemy na ochronę praw osób samozatrudnionych.
RG: Czy ktokolwiek w Polsce ma miarodajną wiedzę co do liczby samozatrudnionych?
WITOLD SOLSKI: Ilu jest samozatrudnionych – nikt nie wie, nikt nie wyodrębnia z grupy mikroprzedsiębiorców tych wszystkich, którzy prowadzą przedsiębiorstwo, ale nikogo nie zatrudniają. Nikt też nie liczy „zleceniowców” ani pracowników tymczasowych, zwłaszcza cudzoziemców. Zupełnie nikt nie wie, ile osób świadczy pracę, korzystając z pośrednictwa różnych platform. Szacujemy tę pulę na znacznie ponad 3 miliony ludzi, tj. 20% świadczących pracę w Polsce.
Jeśli brać pod uwagę wyliczenia GUS, to teoretycznie samozatrudnionych jest 2,5 mln, bo tyle jest liczebnie działalności gospodarczych prowadzonych przez osoby fizyczne. Ale GUS do jednego worka wrzuca także tych, którzy prowadząc taką działalność wykorzystują do realizacji zleceń podwykonawców. Sami znamy sporą firmę deweloperską, która przy wielomilionowych kontraktach pozostaje formalnie JDG (jednoosobową działalnością gospodarczą). Dlatego uważamy, że bardziej zgodne z rzeczywistością są dane podawane przez Polski Instytut Ekonomiczny, wskazujący, że jest ich w Polsce 1,6 mln. Jednak dane PIE nie uwzględniają istotnej liczebnie grupy „zleceniowców”.
Bezspornie w Polsce aktywnych zawodowo jest 16,5 mln ludzi, czyli samozatrudnieni to 10 procent z nich.
RG: Czy można wyodrębnić jakieś „znaki szczególne” osób decydujących się na samozatrudnienie?
KATARZYNA KOSAKOWSKA: Są to osoby przedsiębiorcze, samodzielne, innowacyjne, zasilające budżet ogromnymi podatkami. I całkowicie pomijane przez państwo jako pracobiorcy. Jesteśmy dla kolejnych rządów jedynie źródłem dochodów podatkowych, rozproszoną grupą przedsiębiorców, z którą nie trzeba się specjalnie liczyć i którą można dociskać daninami. Nie bez powodu mówi się, że nie powstała i nie powstanie partia polityczna przedsiębiorców. My mówimy, że do 2019 roku, kiedy weszły w życie zmiany w ustawie o związkach zawodowych – nie mogła powstać żadna inna licząca się siła społeczna, której trzon stanowiliby samozatrudnieni.
RG: Czy tę wysoką świadomość swojej odrębności połączoną z kreatywnością i determinacją przypisać można też tym wszystkim, którzy znaleźli się na samozatrudnieniu nie z wyboru, lecz z przymusu?
Witold SOLSKI: Zgodnie z badaniami profesora Tomasza Duraja z Uniwersytetu Łódzkiego, w grupie około 1,6 mln samozatrudnionych, pół miliona to ludzie, którzy w ogóle nie powinni się wśród nich znaleźć, z różnych powodów. Główny to taki, że nie wybierali samozatrudnienia z własnej woli, lecz najczęściej z przymusu; ekonomicznego lub prawnego wywieranego na tych ludzi przez ich kontrahentów.
Fakty są jednak takie, że zarówno ci, którzy zostali wypchnięci poza etat, jak i ci, którzy z własnej woli funkcjonują w rzeczywistości dość pozornej swobody prowadzenia własnego przedsiębiorstwa, nie są w żaden sposób chronieni. A przecież świadczą pracę, tak samo, jak etatowcy.
Samozatrudnionym – i nie tylko im – związek zawodowy niezbędny jest więc z jednej strony po to, by walczyć z fikcyjnym samozatrudnieniem, ale i po to, by chronić tych, którzy faktycznie pracują tylko na własny rachunek. My jesteśmy zarówno dla tych, którzy prowadząc działalność gospodarczą samodzielnie, nie zatrudniają pracowników i świadczą pracę na rzecz jednego lub kilku podmiotów, a robią to dlatego, że chcą, że taki mają pomysł na siebie i zarabianie na życie, jak i dla tych którzy są fikcyjnie samozatrudnieni. Jedni i drudzy tworzą ponad dwuipółmilionową armię pracobiorców, którzy dotąd nie mieli swojej reprezentacji.
RG: Że względu na rozproszenie i brak reprezentacji samozatrudnieni byli dla kolejnych rządów łatwym celem. Można było „dociskać” ich bez ryzyka strajków czy ulicznych protestów. Jak chcecie zmienić ten stan?
KATARZYNA KOSAKOWSKA: „wBREw” już zmienia tę sytuację i aktywnie reprezentuje samozatrudnionych, tam, gdzie ich interesy, bez względu na branżę, są wspólne. Tak w właśnie było w przypadku propozycji Polskiego Ładu, gdzie przy tak zwanej „uldze dla klasy średniej” całkowicie pominięto samozatrudnionych. Zgłosiliśmy nasze uwagi, lobbowaliśmy przy wsparciu parlamentarzystów – i samozatrudnieni otrzymali tę ulgę. Dlatego uważamy, że wbrew rozproszeniu branżowemu – od medyków przez informatyków po lektorów językowych i ochroniarzy – samozatrudnieni mają wspólne potrzeby i interesy, które ich łączą.
Nawet, jeśli dotąd nikt nigdy nie zaproponował im autentycznej ochrony ich interesów, a oni nie zdawali sobie z tej wspólnotowości sprawy, to my już pokazaliśmy, że podmiotowość ta istnieje.
RG: Stanowicie realną konkurencję czy raczej rodzaj alternatywy dla istniejących związków zawodowych?
WITOLD SOLSKI: Branżowe związki zawodowe czy upolitycznione tradycyjne związki – „S” i OPZZ, tego nie zrobią. Naszym zdaniem samozatrudnionych może chronić tylko organizacja działająca merytorycznie i apolitycznie. Dlatego w przeciwieństwie do innych organizacji my nie mamy roszczeń – my mamy postulaty i chcemy o nich rozmawiać. Organizacje przedsiębiorców i pracodawców są w znacznej mierze lobbystami, utrzymywanymi po części z budżetu, a po części z funduszy składkowych samych zainteresowanych. Dialog trójstronny, który Rada Dialogu Społecznego winna prowadzić, w czasie pandemii zamilkł. Czy dlatego, że rząd zdecydował się wpierać tylko tych, którzy wystarczająco skwapliwie (i głośno) ruszyli po pomoc, czy z innych powodów, jednak okazało się, że RDS jest w zasadzie zbędny, a dialog może toczyć się również poza Radą. Z naszej perspektywy – dialog, bez względu na forum, ale z pominięciem samozatrudnionych, nie może prowadzić do wypracowania dobrych rozwiązań. Nie będziemy palić opon i rozrzucać obornika, sprawczość naszym zdaniem tkwi w czymś innym.
RG: Przedsięwzięcie, które Państwo firmujecie z punktu widzenia władzy może wydawać się dość ekscentryczne. Czy w związku z tym nie obawiacie się, że rząd zlekceważy was jako partnera do rozmów?
KATARZYNA KOSAKOWSKA: Władza nie zawsze chce rozmawiać, ale potrafimy sprawić, by musiała do stołu rozmów usiąść. Właśnie dlatego jesteśmy związkiem zawodowym, a nie inną organizacją społeczną czy typową „pozarządówką”. Dialog ze związkiem jak wiadomo rodzi zupełnie inne konsekwencje i zobowiązania, niż dialog z NGO. Trudniej się od nich uchylić. Nam tymczasem osobowość związkowa pozwala organizować samozatrudnionych w struktury, zajmować przestrzeń w dialogu z pracodawcą, realizować prawo do sporu zbiorowego, w tym również do strajku. Strajk samozatrudnionych nie jest abstraktem: proszę sobie wyobrazić dużego kontrahenta, na przykład giganta handlu internetowego, który współpracuje z wieloma samozatrudnionymi, faktycznie narzucając im warunki pracy i płacy, a także procedury bezpieczeństwa. Żaden z nich sam się nie odezwie, ale gdy stanie za nimi OZZS „wBREw”, mogą wejść w spór zbiorowy, rozpocząć strajk i skutecznie zmusić kontrahenta do zmiany warunków płacy czy zapewnienia bezpiecznych i higienicznych warunków pracy, zachowując, zgodnie z procedurami, prawo do wynagrodzenia za czas strajku. To nie jest nasz pomysł na związek, to przykład mówiący, co związek może dać samozatrudnionym, także tym obsługującym platformy internetowe. Rozproszona kontrola przestrzegania prawa, na której będziemy się koncentrować w naszych działaniach, to skalpel oddzielający prawdę od fałszu społecznych zmian. dla nas aktualnie priorytet.
RG: Co konkretnie macie do zaoferowania ludziom, którzy pracują w oparciu o samozatrudnienie?
WITOLD SOLSKI: Wśród naszych sztandarowych projektów znajdują się „Wakacje dla samozatrudnionych” – jak to określamy roboczo – i to też jest coś, co dajemy samozatrudnionym, którzy są przez ZUS traktowani wyłącznie jako przedsiębiorcy, pracodawcy, a nie jako pracobiorcy. I dlatego nie należy im się płatny urlop, tylko co najwyżej taki, za który sami sobie zapłacą. A do tego za karę zapłacą ZUS-owi za to, że jadą na urlop. Absurd, z którym walczymy, proponując stosowne zmiany w prawie polegające na tym by zwolnić samozatrudnionego z konieczności płacenia części składki ZUS, gdy deklaruje urlop.
Inny kierunek działań to definicja prawna i opis samozatrudnionych jako grupy społecznej. O strukturze tej grupy nie wie nic ani ZUS, ani GUS, ani NBP, ani inne instytucje, które badają rynek pracy. Nikt dotąd nie zrobił przekrojowych badań osób prowadzących JDG i dlatego tak naprawdę nie wiadomo kim one są; począwszy od struktury wiekowej, przez wykształcenie, zarobki, stan zdrowia po motywacje. Tymczasem w całej Europie rola samozatrudnionych w gospodarce rośnie, a nie maleje. Gruntowna wiedza na ich temat pozwala stworzyć kryteria i definicję najlepiej opisującą te osoby. Jak zwraca uwagę prof. Anna Musiała z UAM, stosowne rozwiązania już istnieją. W Niemczech na przykład, gdy mowa jest o stosowaniu uprawnień (także o charakterze zbiorowym) w odniesieniu do samozatrudnionych przyjmuje się, że samozatrudniony to osoba, której 50 procent dochodu pochodzi z kontraktu z jednym partnerem biznesowym. Z kolei w Hiszpanii przyjęto, że jest to 75 procent dochodu. Warto takie kryteria ustalić także w Polsce i nadać im konkretny wymiar legislacyjny. Drogą ku czarciej zapadce jest bliskoznaczny test przedsiębiorcy lokujący opodatkowanie wyższą składką ZUS osoby z przestrzeni kognitarian (wysublimowane usługi intelektualne).
KATARZYNA KOSAKOWSKA: Chcemy uporządkować prawo, żeby uprawnienia samozatrudnionych i reprezentujących ich związków zawodowych były klarowne i jasne. Chcemy odrębnych przepisów dotyczących budowania organizacji, ochrony działaczy związkowych, prawa do strajku i protestu, rozróżnienie stopnia ochrony w zależności od stopnia powiązania ekonomicznego z podmiotem zlecającym – te przepisy mają być dedykowane wyłącznie samozatrudnionym. W ten sposób przyczyniamy się do transparentności życia gospodarczego.
Koniecznym jest przywrócenie polskiemu prawu pracy koncepcji „zakładu pracy” i „załogi”. „Zakład pracy” ściśle powiązany z „załogą”, za prof. Arkadiuszem Sobczykiem z UJ, rozumiemy jako wyodrębnioną organizacyjnie przestrzeń, w której ludzie, solidarnie i przede wszystkim we wspólnocie, świadczą pracę; jako miejsce, gdzie samozatrudnieni, pracownicy, pracodawcy i inni interesariusze wytwarzają nie tylko dobro materialne, ale wspólne dobro, płynące z godnych relacji.
RG: Słuchając Państwa argumentów i konfrontując je z szarą rzeczywistością nie mogę oprzeć się wrażeniu pewnej utopii, szlachetnej, ale utopii…
KATARZYNA KOSAKOWSKA. To żadna utopia. Praca dziś nie może być traktowana jako towar, a wynagrodzenie – jako cena za ów towar. Praca winna być rozumiana jako proces współdziałania grupy ludzi, w którym jedni z jej efektu czerpią więcej, a drudzy mniej. Nie mówimy o tym, by wszyscy otrzymywali równe korzyści, lecz by te korzyści były dzielone sprawiedliwie. Z zachowaniem godności człowieka – pracobiorcy, bowiem praca nie może być zaszczytną drogą do życia i śmierci w ubóstwie. Musimy realizować własne pomysły na życie, bo jeśli nie, to będziemy realizowali cudze i obce, by nie powiedzieć wrogie.