Rankiem czwartego listopada 2022 r. na biurku mojego szefa zadzwonił telefon. „Czy ty wiesz, kogo zatrudniasz? – zapytał rozmówca – to Elektromis!”. To dziewiąty taki telefon do kolejnego z moich pracodawców w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Zwykle jestem wymazywana z firmy w ciągu najdalej miesiąca.
Nazywam się Katarzyna Kosakowska. Jestem prawniczką. Moje nazwisko od dwudziestu lat jest łączone z aferą firmy Elektromis. Nigdy dla tej firmy nie pracowałam, nigdy nie otrzymałam od niej żadnych zleceń, nigdy tam nie byłam, nigdy nie poznałam jej szefów. Mimo to zostałam zatrzymana, przesłuchana i skazana z powodu działań tej firmy i działań podejmowanych przez wymiar sprawiedliwości wobec tej firmy. Wyrok – roczny zakaz wykonywania zawodu adwokata – uległ zatarciu już dziewiętnaście lat temu. To znaczy, że od dziewiętnastu lat w świetle prawa jestem osobą niekaraną.
Mimo to, gdy jest to aktualnej władzy wygodne, służby dyskretnie informują o „sprawie Elektromisu” mojego pracodawcę lub kontrahenta czy zleceniodawcę. Nie wiem, czy jestem kartą przetargową, pionkiem w grze, czy kimś, komu służby chcą po prostu dokuczyć. Czy może tylko osobą, która wyskakuje na tak zwanym bębnie – jak mówią służby – i o kim automatycznie należy informować odpowiednich ludzi, choć jest to wbrew prawu. Nie wiem. Wiem tylko, że trzeba z tym skończyć i żeby nikt już nikogo o niczym w sekrecie nie informował.
Od teraz wszystko jest jawne. Chcę się uwolnić od sprawy, za którą ponoszę od dwudziestu lat konsekwencje, w inny sposób – otwarcie mówiąc o tym, co się wydarzyło i jaka była moja rola w sprawie Elektromisu.
Podwójny proces
W latach 1995-2000 trwa pierwszy proces szefów Elektromisu. Pracuję w Poznaniu jako adwokatka, mam swoją kancelarię. Jedenastego grudnia tego roku Sąd Rejonowy w Poznaniu rękoma sędziego sądu okręgowego Piotra M. wydaje wyrok skazujący 11 oskarżonych w procesie Elektromisu na kary do czterech lat więzienia. Sędzia M. to mój patron, u którego rozpoczęłam aplikację, nieco tylko ode mnie starszy, wówczas dobrze się znaliśmy.
Bomba wybucha 9 stycznia 2001 roku. W „Gazecie Wyborczej” ukazuje się tekst, w którym zostaję posądzona przez dziennikarzy o złożenie propozycji łapówkowej sędziemu Piotrowi M. w zamian za uniewinnienie oskarżonych w procesie Elektromisu, choć takie zdarzenie nigdy nie miało miejsca. Sędzia M. informuje o tym prezesa sądu okręgowego, a ten odpowiednie służby. Kilka dni później pod moją nieobecność antyterroryści rozbijają drzwi wynajętej kawalerki i plądrują mieszkanie, ale nie znajdują niczego, co mogłoby mnie obciążać. Dowiaduję się o tym z radia. Do kawalerki już nie wracam.
Jednocześnie Okręgowa Rada Adwokacka w Poznaniu wzywa mnie do wyjaśnień. Zgodnie z prawdą wyjaśniam, że nie uczestniczyłam w sprawach związanych z Elektromisem, nie doradzałam w takich sprawach, nie prowadziłam żadnego postępowania dla tej firmy. Chcąc sprawę zakończyć, sama zgłaszam się do prokuratury na przesłuchanie. Jestem przesłuchiwana na okoliczność złożenia propozycji korupcyjnej sędziemu w zamian za korzystny wyrok. Tego samego dnia zostałam aresztowana, ale po 10 dniach areszt uchylono z braku jakichkolwiek podstaw jego stosowania.
Wkrótce rozpoczyna się mój proces. Podstawą oskarżenia i jedynym dowodem są zeznania sędziego Piotra M., który twierdzi, że zaproponowałam mu „wszystkie pieniądze świata” za korzystny wyrok. Innych dowodów brak. Słowo przeciwko słowu. Nie znaleziono nic, żadnych pieniędzy, które miałabym przekazać, nie wykazano żadnych moich powiązań z Elektromisem, nie wskazano nawet kwoty, którą rzekomo miałam obiecać w zamian z korzystny wyrok, nie ujawniono moich rzekomych mocodawców, motywów ani korzyści, które miałabym uzyskać. Nie znaleziono zupełnie nic.
Po błyskawicznym procesie zapada wyrok skazujący mnie na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata i na dwa lata zakazu wykonywania zawodu. Okres ten kończy się jeszcze przed wydaniem wyroku sądu odwoławczego, który zapadł w 25 listopada 2002 roku. W tym czasie i tak nie wykonuję mojego zawodu.
Otrzymałam najniższą możliwą karę, zawieszoną na najkrótszy możliwy czas i symboliczny zakaz wykonywania zawodu. Jakby sędzia nie był przekonany o mojej winie, a mimo to musiał mnie ukarać. Do dziś nie znam odpowiedzi – dlaczego zostałam skazana, skoro wątpliwości w prawie karnym zawsze rozstrzygane są na korzyść oskarżonego. A ja mam coraz więcej wątpliwości. Bo przecież kara byłaby nieadekwatna do czynu, gdyby rzeczywiście został popełniony. W tamtych czasach za podobne przestępstwo można było dostać kilka lat więzienia bez żadnego zawieszenia.
Tymczasem w styczniu 2002 roku sprawa „Elektromisu” trafia ponownie na wokandę – cały proces trzeba powtórzyć, bo okazało się, że sędzia Piotr M. nie powinien w ogóle wydawać wyroku. W rezultacie część zarzutów całkowicie się przedawnia, a kary wobec 5 z 11 oskarżonych są symboliczne lub nie ma ich wcale. Elektromis zwyciężył moim kosztem.
Paradoks zatarcia
W listopadzie 2005 roku mój wyrok ulega zatarciu i od tego momentu zgodnie z prawem jestem osobą niekaraną, ponieważ wpis o skazaniu usuwa się z rejestru skazanych. Nie znajdziecie tam mojego nazwiska. Ale i tak nie mogę wykonywać zawodu. Wszędzie dokąd trafiam, w końcu dzwoni telefon do szefa. Zatarcie, opisane w polskim prawie istnieje, ale nie działa.
Zgodnie z art. 106 Kodeksu karnego po upływie odpowiedniego czasu od wyroku następuje zatarcie skazania. Wówczas uważa się je za niebyłe. W świetle prawa od 20 lat nie jestem osobą skazaną, ale w oczach opinii publicznej – tak, dzięki kolejnym publikacjom o sprawach Elektromisu i działaniom służb specjalnych.
Każdy, kto uważa się za dziennikarza, może o tym informować swoich odbiorców powołując się na swobodę wypowiedzi i prawo prasowe. Wystarczy zacytować teksty „Wyborczej” z tamtych lat. W ten sposób instytucja zatarcia staje się fikcją. To także jeden z powodów, dla których to wszystko piszę.
Życie przed Elektromisem
Wychowują mnie babcia i dziadek. Z ojcem nie mam kontaktu, zmarł z powodu uzależnienia od alkoholu. Uczę się w Poznaniu, ale mieszkam z matką w Owińskach, gdzie pracuje w Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych. Stanowisko mamy nie wiązało się z dostatkiem, wręcz przeciwnie, żyłyśmy bardzo skromnie. Nie miałyśmy mieszkania, więc zakwaterowano nas w dawnym zakładzie wychowawczym. Pamiętam mrok, chłód murów opuszczonego pałacu i niezaspokojony apetyt na posiłek inny, aniżeli powszedni chleb z musztardą. Pamiętam też okropny, przygnębiający, szary, brudny i biedny PRL.
Mam kilkanaście lat i trafiam do Urszulanek. Dotykam innego świata, uczę się, zostaję laureatką ogólnopolskiej olimpiady młodzieży licealnej w języku łacińskim.
Ale filologia klasyczna to rozrzutność, na którą nie mam odwagi sobie pozwolić. Rozpoczynam studia prawnicze na UAM. W pomyślnej rekrutacji pomagają doskonałe wyniki w nauce. Kończę je w ciągu trzech lat, w trybie indywidualnego toku studiów. Dostaję się najpierw na aplikacje sędziowską, a potem na adwokacką. Świat zdaje się stać otworem. Egzamin adwokacki zdałam w 1999 roku. Do dziś jestem najmłodszą osobą, która uzyskała uprawnienia adwokackie mając zaledwie 27 lat.
W 1999 roku otwieram własną kancelarię adwokacką. Jeszcze na studiach wychodzę za mąż za Wojciecha Z., syna profesora prawa i pasierba notariuszki. Jednak w 1998 roku rozwodzimy się, później sąd biskupi stwierdza nieważność małżeństwa.
Byli teściowie uznają, że skoro jestem dziewczyną znikąd, to mogą mnie bezkarnie obwiniać za rozpad tego związku i inicjują w poznańskim środowisku prawniczym nagonkę. Ludzie inteligentni, ustosunkowani, wyposażeni w instrumenty władztwa mają zdolność, wolę i interes, by wytwarzać synekury w układach towarzyskich.
Ponieważ dostęp do zawodów prawniczych jest reglamentowany dla krewnych, to usuwanie z rynku dotyczy tylko tych, którzy dla systemu mogą być zagrożeniem. Ich zdaniem jestem takim zagrożeniem. Presja byłych teściów sprawia, że staję się czarną owcą adwokacką.
Układ Poznański z ustawką
Tak zwany Układ Poznański był w latach 90. dobrze zorganizowaną grupą skupiającą niewielkie, bo około stuosobowe środowisko prawnicze, które dzieliło pomiędzy sobą synekury. Nie można było osiągnąć nic w zawodzie, jeśli nie znało się kogoś z tego układu lub nie było się członkiem którejś z ważnych rodzin Układu. Układ sam był częścią sprawy Elektromisu. Wielu prawników zatrudnionych na państwowych stanowiskach, także w prokuraturze, nagle rzucało pracę, by odnaleźć się wśród ludzi Elektromisu. Wówczas była to ogromna firma, i w dodatku obsługiwana przez najlepszych i najpotężniejszych adwokatów.
W roku 1995 grupa członków władz Elektromisu zostaje oskarżona o przestępstwa skarbowo- finansowe. W procesie giną i znajdują się dokumenty, prowadzący sprawę zmieniają się jak w kalejdoskopie. Gdy dochodzi do procesu, celem działań adwokatów oskarżonych i niektórych osób ze środowiska prawniczego jest doprowadzenie do uniewinnienia lub co najmniej braku wyroku skazującego. Cel drugi zostaje osiągnięty. Z powodu błędów proceduralnych niezwiązanych z moją sprawą, zarzuty się przedawniają i de facto nikt nie zostaje ukarany w potężnej aferze finansowej.
Drugą osobą, która chwilowo karierą zapłaciła za Elektromis, był sędzia Mariusz T. Został odwołany z funkcji prezesa sądu okręgowego za to, że uznał opowieści sędziego M. za wytwór jego fantazji. Sędzia T. był chyba jedyną osobą, która wierzyła w moją niewinność, bo o tym, że jestem niewinna wiedziało o wiele więcej osób, które jednak wolały mówić, że jestem winna. Lub milczeć.
Podejrzewam, że w sprawie Elektromisu mogło dojść do ustawki. Dogadano się, że wyrok zapadnie, ale będzie łatwo go podważyć wskazując na błędy proceduralne i dążąc do przedawnienia zarzutów. Tak też się stało. Tyle, że to ja byłam ofiarą tej ustawki, łatwym kozłem ofiarnym – nienależącym do Układu, pozbawionym wsparcia. Układ mnie nie bronił, choć mógł to zrobić jednym kiwnięciem palca. Ci, którzy mnie wybrali do roli ofiary wiedzieli, że nie mam koneksji w Elektromisie, że tak naprawdę nikomu na mnie nie zależy i że zniknę dając wszystkim spokój. Jednak tego wątku ustawki nigdy dziennikarze „Wyborczej” nie sprawdzili.
Jedynym, który o tym w ten sposób myślał, był Stanisław Janicki z „Wprost”, który pisał, że moja sprawa to zasłona dymna mająca odwrócić uwagę od pociągających za sznurki w sprawie przedawnienia. Nikt nie poszedł tym tropem, a już na pewno nie prokurator.
Dla swego środowiska nagle staję się trędowata, nikt nie chce ze mną rozmawiać przez dwa lata. Mimo że wyrok jeszcze nie zapadł, środowisko, z nielicznymi wyjątkami, uznaje mnie za winną. Wszyscy na wszelki wypadek trzymają się z daleka.
Nieomylni sędziowie
W sprawie Elektromisu Piotr M. był sędzią, który wydał pierwsze orzeczenie skazujące. Ale wskutek błędów proceduralnych – z przyczyn formalnych nie mógł w tej sprawie orzekać – jego wyrok, dość surowy, okazał się niewypałem i sprawa wróciła do ponownego rozpatrzenia, a przestępstwa się przedawniły. O wątpliwościach co do jego kompetencji formalnych do orzekania wiedzieli wszyscy, również on sam. Mylił się także w innych sprawach, o których pisały media i co najmniej raz skazał omyłkowo dwie osoby na sześć lat więzienia.
Ostatecznie sędzia M. nie poniósł żadnej odpowiedzialności ani za moją sprawę, ani za wyrok Elektromisu, a w rzeczy samej za to, że doprowadził do przedawnienia zarzutów wobec oskarżonych w tym procesie, jak również za inne pomyłki, które ma na koncie. Do dziś jest sędzią. Ostatnio nawet awansował. Po procesie nie spotkał się ze mną i nie przeprosił za niesłuszne oskarżenia. Nie mogłam i nie mogę także pozwać go za to do sądu, ponieważ zostałam skazana prawomocnym wyrokiem.
Wymazywanie
Oskarżenie wysunięte przez sędziego M. w sprawie Elektromisu to dla mnie cios niszczący moją karierę zawodową i mnie osobiście. Staję się bezsilna, pozbawiona środków do życia – i pijana.
Kiedy parę lat wcześniej piłam ponad miarę, jeszcze nie wiedziałam o tym, że niekończące się imprezy nie są bezpieczne, że alkohol zwyczajnie uzależnia każdego, nawet najmłodszą adwokatkę w Polsce.
Mam dług wobec Boga. Odnajduję się po życiowej katastrofie. Od 13 lat jestem trzeźwiejącą alkoholiczką. W chaosie i nieszczęściu oparcie znalazłam w mojej partnerce, dzięki której doświadczyłam spokoju i normalności. Żyjemy ze sobą od ponad 20 lat i jest to wyłącznie mój wybór, a nie strategia na rozpoznawalność, bo nigdy dotąd o tym publicznie nie opowiadałam.
Wtedy, po wyroku dociera do mnie, że w Poznaniu nie mam już żadnych szans, choć mogę powrócić do zawodu w każdej chwili. Rozpoczynam pracę w różnych miejscach, bardziej i mniej ważnych firmach i urzędach.
Tam nieustannie towarzyszą mi służby specjalne, które zawsze informują moich przełożonych o wyroku i skazaniu. Ta sprawa zniszczyła moje życie osobiste i zawodowe, ale nikt nigdy nie poniósł konsekwencji z tego tytułu. Ja zaś poniosłem za to wszelkie możliwe konsekwencje: prawne, moralne, osobiste, psychiczne. Zostałam także odarta z mojego prawa do zapomnienia, czyli do zatarcia skazania po upływie pięciu lat.
Dziennikarz na pasku
Tak naprawdę nikt nigdy nie wyjaśnił mojej sprawy. Ani redaktorzy z „Wyborczej”, ani autorzy książki o zabójstwie Jarosława Ziętary związanym ze sprawą Elektromisu nie nawiązali ze mną kontaktu. Choćby po to, by zapytać, czy faktycznie oferowałam sędziemu M. „wszystkie pieniądze świata” i jaka to miała być kwota.
Czytając teksty dziennikarskie z tamtych lat, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dziennikarze o sprawie Elektromisu czy mojej wiedzieli tyle, ile chciały służby specjalne. Dwóch młodych, niedoświadczonych dziennikarzy rzuciło się, by pisać o sprawie jak najwięcej i jak najbardziej sensacyjnie. Nie sprawdzali samodzielnie innych wątków niż te podane przez służby na talerzu. Mieli po dwadzieścia lat, byli pewnie spragnieni sławy i sukcesu, spieszyło im się, by jak najszybciej wskazać palcem winnego. Służbom też się spieszyło, być może – by przykryć nieudolność wymiaru sprawiedliwości w sprawie Elektromisu.
W tekście „Jak kupić wyrok” z roku 2001 Piotra Zabłockiego i Błażeja Wandtke widać to bardzo wyraźnie. Żaden z nich nigdy się ze mną nie skontaktował, by zapytać o cokolwiek. Podobnie jest z autorami niedawno wydanej książki o zabójstwie Jarosława Ziętary, w której moja sprawa też jest wspomniana. Ani Łukasz Cieśla ani Jakub Stachowiak nie zadali sobie trudu, by postawić mi choć jedno pytanie.
Pytania
Dlatego do dziś prześladują mnie pytania na które nie znajduję odpowiedzi.
Co lub kto skłonił sędziego M. do oskarżenia mnie o próbę wręczenia mu „wszystkich pieniędzy świata”?
Dlaczego sędzia ten nie wyłączył się od orzekania w sprawie Elektromisu, mimo że wiedział, że orzekać w nim nie powinien?
Czy moja sprawa rzeczywiście była zasłoną dymną dla działań innych osób wokół sprawy Elektromisu?
Dlaczego wybrano właśnie mnie do roli kozła ofiarnego?
Czy służby kontrolowały i zarządzały pracą dziennikarzy piszących o Elektromisie? Czy do dziś to robią?
Jaki związek ma sprawa przekrętów finansowych w Elektromisie ze sprawą zabójstwa Jarosława Ziętary?
Dlaczego w żadnej z tych spraw nikt nie został ukarany?
Czy i jak układ Elektromisu nadal działa? Jeśli tak, to jak daleko sięga?
Zamiast podsumowania
Układ z Elektromisem w tle nadal działa. W każdej firmie, w której podejmuję pracę, prędzej czy później dzwoni telefon od jakiegoś Wąsika, albo od kogoś na podobnym stanowisku, który informuje mojego kolejnego szefa, że zostałam skazana w sprawie Elektromisu. I żeby uważał.
Dziś jest 22.11.2022 – dwudziesta rocznica wyroku w mojej sprawie. Postanowiłam, że już nie pozwolę na to, by mnie wymazywano.
LINKI do tekstów
https://wyborcza.pl/7,153803,100852.html
https://wyborcza.pl/7,153803,93267.html
https://www.wprost.pl/tygodnik/9255/sad-elektromisu.html
https://www.wprost.pl/zycie/42233/elektromis-pod-pregierzem.html
https://poznan.naszemiasto.pl/bo-sedzia-zapomnial-spytac/ar/c1-5737645