Dobry polski rząd ma dobre propozycje dla dobrych pracowników i trąbi o korzystnych zmianach w kodeksie pracy. Dlatego dobry polski rząd i dobry polski premier do spółki z dobrą minister spraw społecznych funduje Polkom i Polakom jak panisko hojną ręką całe dziesiątki dni i tygodni wolnych od pracy.

A to chorobowe na życzenie, a to 35 dni wolnego, dodatkowy urlop rodzicielski, 5 dni urlopu opiekuńczego, urlop od siły wyższej i – uwaga – 65 tygodni urlopu w wypadku narodzin bliźniąt. Nie wiadomo, czy ta ostatnia inicjatywa ma szczególnie uszczęśliwić prezesa Kaczyńskiego, ale większość uszczęśliwia przede wszystkim unijnego ustawodawcę czyli Parlament Europejski, który przyjął już w 2019 roku dyrektywę w sprawie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym rodziców i opiekunów. Na jej wdrożenie mieliśmy co prawda czas do końca lipca 2022, podobnie jak drugiej dyrektywy w sprawie przejrzystych i przewidywalnych warunków pracy w Unii Europejskiej, więc mamy pół roku obsuwy, ale co tam – dobrotliwie macha ręką dobre panisko premier.

Dobry polski rząd fundując masie roboczej kolejne dni wolne przez określenie „pracownik” ( choć powinna być mowa o pracobiorcy) rozumie wyłącznie etatowca przypisanego do firmy jak chłop do ziemi. Widać to wyraźnie w polskim tłumaczeniu dyrektywy, które nie rozróżnia terminu „worker” od „employee”. A dopiero to ostatnie słowo określa pracownika etatowego. W całym tekście dyrektywy o warunkach pracy jest ono użyte dwa razy, a w dyrektywie work-life balance  tylko jeden raz co oznacza, że przyjmując je Parlament miał na myśli przede wszystkim pracobiorców en masse i zróżnicowane formy zatrudnienia, a nie wyłącznie pracowników kontraktowych na umowie o pracę. O tym zresztą jest mowa w preambułach obu dyrektyw, ale Jaś jak widać, nie doczytał.

Zakres dyrektywy

Gdyby dyrektywy miały dotyczyć wyłącznie etatowców, to pewnie miałaby taki tytuł – a nie mają. Nosi ona tytuł „Dyrektywa w sprawie przejrzystych i przewidywalnych warunków pracy w Unii Europejskiej” – dla wszystkich pracobiorców. I o tym mówi też pkt 2 art. 1 dyrektywy. „… ustanawia się minimalne prawa mające zastosowanie do każdego pracownika w Unii, który jest stroną umowy o pracę lub pozostaje w stosunku pracy określonym przez obowiązujące w poszczególnych państwach członkowskich prawo, umowy zbiorowe lub przyjętą praktykę, z uwzględnieniem orzecznictwa Trybunału Sprawiedliwości.”

Druga dyrektywa mówi o równowadze między życiem zawodowym a prywatnym rodziców i opiekunów nie wskazując, że chodzi tylko o tych, którzy zatrudnieni są na etatach. W dyrektywie nie ma też mowy o urlopach i ilości dni wolnych, bo jest ona wskazaniem ogólnych ram, które mają spełnić państwa członkowskie w ramach swoich zobowiązań, a nie zezwoleniem na widzimisię i dobrą wolę rządzącej partii – jak chciałby dobre panisko premier.

Dla niego i pozostałych oczywistym jest, że dobry pracownik to taki, który siedzi na etacie, ma opłacony ZUS i podatki i daje się prowadzić państwu na smyczy przepisów dotyczących zatrudnienia i  praw etatowca. Niedobry pracownik/pracobiorca to taki, który sam decyduje o tym komu kiedy i jak świadczy pracę, ponieważ jest to pracownik/pracobiorca nieprzewidywalny i w zasadzie niesterowalny. Dlatego z punktu widzenia obecnego rządu dwu i pół milionowa armia samozatrudnionych, to grupa społeczna niedobrych pracowników nadająca się jedynie do dojenia przez ZUS i fiskusa.

Pracobiorca, a kto to?

Stąd dobry rząd nie zawraca sobie głowy myśleniem o subtelnym rozróżnieniu pracownika i pracobiorcy i zajmuje się w swym przedwyborczym rozdawnictwie i regulacjach pracy wyłącznie etatowcami, którzy mają mu być za dobroć po prostu wdzięczni.

W proponowanych rozwiązaniach dotyczących wdrożenia unijnej dyrektywy nie ma słowa ani o pracobiorcach ani o udogodnieniach dla samozatrudnionych, którzy przy pomocy magicznej różdżki przeniesieni zostali w polskich regulacjach z grupy pracobiorców do grupy przedsiębiorców. A przedsiębiorcom – jak wiadomo – nic, poza możliwością płacenie podatków nie przysługuje.

Przykładem jest wdrożenie, niemal bezpośrednie, zapisów dyrektywy o prawie do informacji W przypadku osób zatrudnionych na czas określony pracodawca, który zdecyduje się nie przedłużyć umowy, będzie musiał ją uzasadnić, a decyzję podać do wiadomości odpowiedniemu w firmie związkowi zawodowemu. Podobnej propozycji dla samozatrudnionych nie ma i nie ma się co oszukiwać, że będą przez ten rząd wdrażane. Czyli znowu samozatrudnieni będą dyskryminowani.

Dyskryminacja wkoło komina

Jeśli będzie dwóch kominiarzy – pracobiorców, z czego jeden na etacie a drugi będzie samozatrudniony, to ten pierwszy dostanie dodatkowy urlop, dni wolne, chorobowe na życzenie, wychowawczy na bliźniaki i konieczność pisemnego uzasadnienia przez pracodawcę nieprzedłużania umowy o czyszczenie kominów.

Drugi z kominiarzy, samozatrudniony – nie dostanie literalnie nic. Nie dość, że nikt mu nie zapłaci za czas nieobecności w pracy z powodu urlopu, to na dodatek nie będzie mógł odliczyć nawet złotówki z daniny na rzecz ZUS. W pewnym sensie samozatrudniony zapłaci za urlop i chorobowe etatowca.

A przecież obaj są kominiarzami, obaj są pracobiorcami wykonującymi te same zadania i mają tego samego szefa. Dobry polski premier i dobry polski rząd tego jednak dostrzec nie chcą.

Rządo-hipo-kryzja

Hipokryzją rządową jest i to, że wdrażając z poślizgiem zasady wspólnie ustalone w UE rządzący puszą pióra dobroczyńców mas pracujących i inicjatorów prawnych rozwiązań. Tymczasem, jak widać, część tych rewolucyjnych ponoć przepisów ściągnięta jest wprost z kajetu, w którym zapisano dyrektywę Unii Europejskiej. Do tego z błędami, bo w dyrektywie nie ma mowy dyskryminacji, raczej o jej zapobieganiu.

Rządzący rozdają to co się należy z mocy unijnej dyrektywy uznając siebie za ojców i matki pomysłu. Zapominają, że rząd w wypadku unijnych dyrektyw jest tylko chłopcem na posyłki, który ma zrealizować treści, które rządy na szczeblu UE uzgodniły jeszcze zanim trafiły one do zapisów dyrektyw w roku 2019. Zatem obecne zmiany w prawie pracy nie są osobistą zasługą dobrej pani minister czy dobrego pana premiera, lecz jedynie wypełnieniem obowiązku.

Kto za kogo zapłaci?

Dyrektywy unijne ustanawiają tylko minimalne wymagania zapisów w przepisach krajowych, wszystko co powyżej nich jest inicjatywą państwa członkowskiego. W wypadku dyrektywy o przejrzystych i przewidywalnych warunkach pracy w zasadzie zostały przepisane z dyrektywy tylko wymagania minimalne, choć to właśnie one wymagały prawdziwej dyskusji wokół nowych przepisów. Rządowy projekt na przykład dużo mówi o zmianach dotyczących pracy zdalnej, kosztach ponoszonych przez pracownika, jego kontroli i obowiązkach nie zauważając, że tak zwana praca zdalna coraz mniej różni się od pracy samozatrudnionego. Ale dyskusji o tym – nie było i nie należy się spodziewać, że będzie.

Natomiast w przypadku dyrektywy w sprawie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym rodziców i opiekunów, którą można wykorzystać populistycznie przed wyborami rząd poszedł szeroko, nie informując o tym jakie obciążenia finansowe niosą ze sobą jego pomysły. A przecież ktoś ( w domyśle – my wszyscy) będzie musiał zapłacić za setki tysięcy dniówek dla pracowników etatowych przebywających na urlopach rodzicielskich z powodu urodzenia Jacka i Placka. Ale jakie to będą kwoty, ile to będzie kosztowało gospodarkę, jak wpłynie na konkurencyjność i PKB? Takich wyliczeń nie przedstawiono. I znowu, za urlopy etatowców zapłacą wszyscy nie-etatowcy, w tym samozatrudnieni. Tak jakby ci ostatni nie mieli rodzin, bliźniaków Jacka i Placka, czy potrzeby urlopu na życzenie.

W obu wypadkach, przy realizacji dyrektyw unijnych poszkodowani wszyscy, którzy nie są etatowcami, bo to nie-etatowcy za te zapisy zapłacą. Warto zwrócić uwagę, że nie chodzi tu o budowanie opozycji pomiędzy etatowcami a samozatrudnionymi, lecz o wyrównanie szans wszystkich, którzy są pracobiorcami.

Witold Solski, przewodniczący OZZS „wBREw”