W mitycznej krainie zwanej PRL-em, gdzie rzeczywistość rzadko pokrywała się z zapisem konstytucji, a mięso bywało bardziej abstrakcją niż białkiem, narodziło się coś zaskakującego. Nie, nie pluralizm, niewolny rynek i z pewnością nie dostatek papieru toaletowego. Narodził się kulturowy wymiar zaufania, osobliwa hybryda strachu, przetrwania i nieformalnych sieci społecznych. Bo przecież władzy się nie ufało.
Władzy się unikało, negocjowało z nią przez firankę i, jeśli trzeba, donosiło — ale zaufanie? To zostawialiśmy sąsiadom, którzy i tak mogli być tajniakami.
Zaufanie interpersonalne, w sensie psychologii społecznej, to podstawowe założenie, że inni ludzie są godni zaufania, czyli przewidywalni, kompetentni i nieskłonni do natychmiastowego oszustwa. Erich Fromm nazwał to kiedyś postawą ufnej wiary w człowieka, aktem odwagi, nie naiwności, twierdząc, że „Zaufanie jest ryzykiem — ale tylko człowiek, który ma odwagę, może żyć pełnią życia”. W PRL nie brakowało ludzi odważnych, ale raczej dlatego, że musieli być odważni, żeby żyć w społeczeństwie, w którym państwo traktowało obywatela jak błąd statystyczny, którego i tak nie sposób wyrzucić z planu pięcioletniego.
Podwaliny narodowej ostrożności sięgają głębiej niż tylko 1945 roku. Polska, jak pisał Piłsudski, to „najjaśniejsza idea w najbardziej parszywym opakowaniu”. Obywatel nie ufał instytucjom, bo te regularnie się rozpadały, zmieniały właściciela albo po prostu znikały w mrokach historii. Zaufanie w Polsce było zatem przetransferowane horyzontalnie, zawierzone i delegowane do rodziny, przyjaciół, kolejek w mięsnym i proboszcza. Socjalizm, zresztą jak każda utopia na kredyt, potrzebował zaufania do władzy, ale nie potrafił go wyhodować inaczej niż przez przymus i propagandę.
Naukowcy, tacy jak Almond i Verba, twierdzili, że zaufanie interpersonalne jest warunkiem koniecznym dla rozwoju demokracji. Musisz wierzyć, że twój polityczny przeciwnik nie zamieni się w dyktatora, gdy wygra wybory. Musisz wierzyć, że policjant nie przyjdzie o trzeciej nad ranem, tylko dlatego, że zapisałeś się do chóru kościelnego. W PRL ta wiara była równie prawdopodobna jak awans robotnika do KC PZPR. Stąd też rodziły się strategie przetrwania bez zaufania. Postawa konformizmu bliżej znana jako kombinowanie, kumoterstwo, układanie się z systemem na własnych warunkach. Polska szkoła życia. Przekonanie by ufać tylko temu, kto ci już kiedyś pomógł wywieźć lodówkę z Peweksu (sklepy na talony i bony oraz zakazaną w obrocie walutę, przypis dla małolatów).
W świecie pojawia się wymiar materialistyczny i postmaterialistyczny, który, choć rodem z badań zachodnich (Inglehart), dziwnie dobrze opisał nasze podwórko. Materialiści – ci, którzy w wartościach stawiają na porządek, wzrost gospodarczy, bezpieczeństwo fizyczne – byli w PRL silni i liczni, bo władza sprytnie karmiła ich obietnicami dostatku. Chociaż racje żywnościowe raczej symbolizowały deficyt marzeń niż ich realizację.
Z kolei Postmaterialiści, ci marzyciele od wolności słowa, samorealizacji i wpływu na rząd, zaczęli rosnąć w siłę w latach 70. i 80., zwłaszcza w młodszych kohortach. Zadziwiające, że mimo wszechobecnego braku (praw, towarów, przestrzeni życiowej), pojawił się etos wolności. Vaclav Havel pisał, że „prawdziwa opozycja w społeczeństwie totalitarnym zaczyna się wtedy, gdy ludzie zaczynają żyć tak, jakby byli wolni”. W Polsce lat 80 bunt przeciwko duszeniu się w materializmie bez dóbr miał charakter wręcz mistyczny — nie mieliśmy nic, ale chcieliśmy mówić wszystko.
Społeczeństwo PRL-u stało się zatem paradoksem kulturowym. System, który miał dać bezpieczeństwo, stworzył najbardziej nieufną wspólnotę, a z tej nieufności wyrosła potrzeba wolności i zaufania — tylko nie do państwa, ale do siebie nawzajem. To zaufanie drugiego obiegu – bezpieczni domowi drukarze, księża-szperacze, opozycjoniści z magnetofonem Kasprzaka – stało się naszą narodową tkanką społeczno-emocjonalną.
Współczesna Polska, choć już na papierze demokratyczna i rynkowa, nosi blizny po tym długim romansie z brakiem zaufania. Jak zauważył socjolog Piotr Sztompka, „zaufanie społeczne to najcenniejszy zasób kapitału społecznego – i to zasób, którego Polska nigdy nie miała za dużo”. Dzisiejsze badania pokazują, że Polacy nadal ufają bardziej rodzinie niż państwu, bardziej znajomym niż urzędnikom, bardziej memom niż ministrom. Ale coś się zmienia — młodsze pokolenia są lepiej wykształcone, bardziej mobilne kognitywnie, mniej przywiązane do lojalności partyjnych. Nie ufają automatycznie, ale potrafią zaufać, jeśli pojawi się powód. A zaufanie, jak wiemy z psychologii społecznej, buduje się przez kontakt, spójność i przewidywalność, nie przez obietnice wyborcze pisane Arialem na tle flagi.
Jaką przyszłość maluje ten pejzaż dla wspólnoty Polek i Polaków? Może coś na kształt szlachetnie kontrolowanej paranoi, z której wyłania się powoli kultura zaufania warunkowego. Może nie jesteśmy jeszcze społeczeństwem wysokiego zaufania, ale już nie jesteśmy zbiorowością wiecznego kombinatora. Powoli uczymy się ufać – choćby tylko tym, których można zgooglować. Nadchodzi pokolenie postmaterialistów z Instagrama, które nie rozumie kolejek, ale zna aplikacje do petycji. I może to właśnie oni, „poznawczo zmobilizowani nie-partyzanci”, jak mówią źródła, przekują zaufanie we wspólnotę, a wspólnotę w system, który nie wymaga strachu, by działać.
A jeśli nie? Cóż. Jak mawiał Lem: „nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie podłączono mnie do Internetu”. Ale nawet Lem, wieczny sceptyk cywilizacji, wiedział, że ufność to nie frajerstwo, tylko fundament, choćby i zbudowany z zapałek, ale stawiany po to, by przetrwać każdą burzę dziejową. Nawet jeśli chwilowo wieje od zachodu. Albo z Żoliborza.