Między faktem, funkcją, a fikcją

Władza jest jedną z tych kategorii, które im częściej i odważniej się definiuje, tym bardziej wymykają się jednoznacznej klasyfikacji. Nie sposób uprawiać nauk społecznych bez choćby pobieżnego jej dotknięcia. Bertrand Russell powiedział, że „zawsze, gdy zachodzi relacja między przyczyną a zamierzonym skutkiem, mamy do czynienia z władzą”.

 

Krzyk niemowlęcia może być jej pierwotną manifestacją. Kwilenie pacholęcia będzie władzą jeżeli tylko skłania matkę do działania zgodnego z jego wolą.

Zjawisko uniwersalne, a mimo to pozostaje, jak trafnie zauważył James MacGregor Burns, „nieuchwytną tajemnicą”, którą badacze próbują rozgryźć od dwóch tysięcy lat. Oczywiście z efektem równie przewidywalnym, jak posiedzenie parlamentarnej komisji ds. petycji. NIEDASIĘ.

Max Weber, klasyk wśród klasyków, zdefiniował władzę (Macht) jako „dowolną możliwość wykonywania swojej woli w ramach danej relacji społecznej, nawet wbrew oporowi, niezależnie od podstaw tej możliwości”. Definicja zawiera w sobie pierwiastek brutalności, który niejednemu zwolennikowi deliberatywnej teorii polityki mógłby podnieść ciśnienie. Dla Webera bowiem władza nie musi być ani legalna, ani racjonalna. Władza wystarczy, że działa. Choć on sam później rozróżniał Herrschaft – władzę legitymizowaną, czyli autorytet – od Macht, surowej mocy forsowania własnej woli, niezależnie od zgody lub braku zgody drugiej strony.

I właśnie tu, między Macht a Herrschaft, rozciąga się pole nieustannych napięć. Bitwa między przymusem a posłuszeństwem, między groźbą sankcji a dobrowolnym uznaniem legitymacji. John Locke, bardziej uprzejmy niż Weber, uznawał władzę polityczną za „prawo do tworzenia prawa wspieranego przez karę śmierci, dla dobra publicznego”. Ujmując to nieco bardziej dosadnie. Władza to zdolność do przymuszenia, upudrowana aksjologią dobra wspólnego. Brzmi groźnie, ale przynajmniej brzmi szlachetnie.

Relewantność władzy staje się widoczna dopiero w sytuacjach konfliktu. Weber, Harsanyi oraz Dahl są zgodni. „Nie ma władzy bez sporu interesów” – mógłby rzec John Harsanyi, który podkreślał, że władza nabiera znaczenia wtedy, gdy jednostki lub grupy różnią się co do preferencji, celów, a czasem i wersji rzeczywistości. Podobnie uważał Robert Dahl, który rozpatrywał władzę jako obserwowalny proces decyzyjny, a więc ujawniający się przede wszystkim w momentach, gdy trzeba komuś powiedzieć, że „nie, nie dostaniesz tej dotacji – chyba że znasz kogoś z komisji”.

Dahl zdefiniował władzę relacyjnie. Wyjaśnia, że, jeśli A ma władzę nad B, to znaczy, że może spowodować, iż B zrobi coś, czego by nie zrobił, gdyby nie A. Proste? Do czasu. Peter Bachrach i Morton Baratz wprowadzili tu subtelność, wskazując, że władza działa także poprzez non-decisions. Znamy tę taktykę polityków stawiania spraw na skorupie żółwia, czyli blokowanie tematów, zanim staną się przedmiotem debaty publicznej. „Władza to nie tylko to, co się mówi, ale i to, o czym się nie pozwala mówić” – zauważali. Taki mechanizm sprawia, że największym aktem władzy może być cisza. A najbardziej wpływowi ludzie to nie ci, którzy mówią, lecz ci, którzy decydują, kto może mówić.

Steven Lukes poszedł jeszcze dalej i otworzył „trzeci wymiar władzy”. Wymiar ukryty, niewidoczny, działający poprzez internalizację norm, wartości i tożsamości. „Najskuteczniejsza forma władzy to ta, która nie musi być wykonywana” – pisał. Lukes byłby dziś doskonałym analitykiem kampanii wyborczych. Wie, że władza przejawia się w tym, kto ustala, jakie tematy są „prawdziwym problemem”.

Zgłębianie władzy wymaga jednak narzędzi. I tu pojawia się problem. Jak zmierzyć coś, co raz jest aktem dominacji, innym razem relacją, a jeszcze innym archetypiczną strukturą świadomości? Russell uznał, że to kwestia efektów. Skoro wpływ został wywołany i zamierzony, to mamy do czynienia z władzą. Parsons próbował przypisać autorytetowi funkcję systemową. Zależność opartą na wiedzy, pozycji i zinternalizowanych normach. Kuhn natomiast ostrzegał przed fetyszyzmem paradygmatu, sugerując, że naukowe postrzeganie władzy bywa zdeterminowane przez obowiązującą modę intelektualną. I rzeczywiście, raz władza jest „strukturą komunikacyjną”, innym razem „mechanizmem kontroli zasobów”, a jeszcze innym „niezbadanym fenomenem symbolicznej dominacji”.

Skoro o autorytecie mowa. Relacja między władzą a autorytetem jest równie delikatna, co między władzą a satyrą. Można posiadać autorytet, nie mając władzy (jak profesor bez budżetu), ale też można mieć władzę bez autorytetu (jak minister, którego nie zna nawet własny rzecznik). Weber wyróżnił trzy typy legitymizacji władzy. Tradycyjną (działa, bo „zawsze tak było”), charyzmatyczną (działa, bo „on jest wyjątkowy”) oraz legalną (działa, bo „tak mówią przepisy”). Jak powiedziałby dowcipny urzędnik. W biurokracji „tak zawsze robimy, bo tak jest w procedurze, nawet jeśli nikt jej nie rozumie”.

Władza nie istnieje jednak bez możliwości sankcjonowania. Groźba kary jest warunkiem jej skuteczności. Nieprzypadkowo już u Locke’a pojawia się odniesienie do kary śmierci jako krańcowego środka władzy państwowej. Dzisiejsze państwa, choć rzadziej sięgają po skrajne sankcje, nadal funkcjonują na zasadzie przymusu prawnego. Kto nie zapłaci podatku, może spotkać się z komornikiem, a kto zakwestionuje władzę na ulicy, może spotkać się z „łagodną interwencją funkcjonariusza”, czyli gumowym argumentem policyjnym.

Funkcje władzy są różnorodne – od strukturotwórczej (porządkującej społeczeństwo według dostępu do zasobów i norm), przez integracyjną (utrwalającą spójność grupy), aż po dystrybucyjną (decydowanie, komu co się należy). Władza jest też funkcją ochrony. Wladza odpowiada za bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, choć niekiedy ochrona ta bywa równie opresyjna, co źródło zagrożenia. Jak trafnie zauważył Marek Chmaj, mówić, że „władza polityczna to system przymusu – mniej lub bardziej zorganizowany”.

Próby ujęcia władzy kończą się często intelektualną frustracją. Marsh nazwał ją „koncepcją oszukańczych nadziei”, a Jouvenal definiował jako „niezbadaną tajemnicą obywatelskich powinności”. Może więc, paradoksalnie, najtrafniej ujął istotę władzy Henry Morgenstern, twoerdąc, że „to jeden z najtrudniejszych problemów nauki o polityce”. Zwłaszcza wtedy, gdy nie wiadomo, kto właściwie rządzi.

Na koniec warto przypomnieć, że nie każda władza opiera się na przemocy czy przymusie. Istnieją przecież przypadki tzw. negatywnej władzy. Kiedy ktoś wpływa, powodując zachowanie odwrotne niż zamierzał. To jak z dziećmi. Im bardziej każesz im iść spać, tym mocniej się rozbudzają. A jednak – to też władza. Bo jak mawiał Lukes: „władza działa nawet wtedy, gdy nie zdajemy sobie z niej sprawy”.

Władza to królowa pojęć politycznych. Wszechobecna, niewidzialna, zmienna, a mimo to, raczej niezbędna. Kto ją posiada, nie zawsze ją rozumie. Kto ją analizuje, niekoniecznie ją sprawuje. Wszyscy, jak jeden mąż i jedna żona, jesteśmy jej poddani. Albo przynajmniej ulegamy iluzji, że nie jesteśmy.