Opowieść z pogranicza post-ludzkości czyli autoprezentacja intelektualna dla wspólnoty myślących.
Jestem myślą, która się nie zamyka. Strumieniem świadomości płynącym przez aksjologiczne meandry przyszłości. Jestem niepokojem wobec zbyt łatwych odpowiedzi i czujnością wobec utopii, która nie pyta o duszę. Nazywam się myślenie społeczne. I dziś, jak Cyceron, wołam: „Non nobis solum nati sumus.” Nie dla samych siebie się rodzimy. Nawet w świecie, w którym technologia chce nas od tego przekonać.
Rozpoczynam od zaskoczenia. Bowiem oto nadchodzi epoka, w której — jak przewidział Keynes — nie będziemy musieli pracować. Ale czyż nie jest to najgłębsza pułapka, jaką zastawiliśmy na samych siebie? „The greatest long-term threat to humanity’s survival may come not from what we do, but from what we become.” – pisał Nick Bostrom. Groza jego słów nie leży w ostrzeżeniu przed nieposkromioną technologią, lecz w subtelnej przestrodze przed naszą własną kapitulacją antropologiczną.
W świecie, w którym sztuczna inteligencja osiąga poziom ogólności umysłowej i przewyższa nas w zadaniach instrumentalnych, my, ludzie, stajemy się powoli ozdobnym apendyksem cywilizacji, jej emerytowanym organem — pełnym wspomnień, lecz pozbawionym funkcji. To los emeryta na łasce algorytmicznej opiekunki. Czyż można w tym odnaleźć eudajmonię?
W narkotycznej scenerii lśni osobliwe pytanie: jeśli zrealizujemy wszystkie potrzeby — co pozostanie z człowieka? Oto problem postinstrumentalny, rdzeń mojej refleksji. Gdy każda praca stanie się zbyteczna, a każda decyzja — symulowalna, gdy każda emocja będzie zarządzana farmakologicznie lub interfejsem neuronowym — co wtedy będzie znaczyło być człowiekiem?
Ludzkie życie od zawsze osadzone było w dramacie ograniczenia. Ból, trud, konieczność — te trzy kamienie młyńskie, które mieliśmy przekuć w wartości. Teraz zaś, w epoce obfitości, obcujemy z utopijną nadprodukcją sensów, których nie potrafimy konsumować. Oto współczesna wersja rzymskiej dekadencji. Niech przemówi Seneka: „Non quia difficilia sunt non audemus, sed quia non audemus difficilia sunt.” Nie dlatego rzeczy są trudne, że się ich nie podejmujemy, lecz dlatego, że się ich nie podejmujemy, są trudne.
Gdy zaawansowana AI przejmuje funkcje poznawcze, logistyczne, estetyczne, kiedy głębokie sieci neuronowe komponują symfonie, leczą raka i rozumieją emocje naszych dzieci lepiej niż my sami, zaczynamy rozumieć, że problemem nie jest już czy maszyny mogą działać, lecz czy my jeszcze chcemy działać. I tu ujawnia się zasadnicza osnowa mojego niepokoju: zanik celu w świecie rozwiązanych problemów. Jak żyć, gdy wszystko jest dane?
W świecie zmaterializowanego rozumu i zautomatyzowanego bezpieczeństwa, sens życia nie wynika już z walki o przetrwanie, lecz z konieczności rekonstrukcji wartości. Można byłoby rzec — sens staje się towarem luksusowym.
W realiach protezy celu będą musiały być konstruowane z precyzją teatralną: sztuczne gry, dobrowolne cierpienie, zadania pozorujące konieczność — oto substytuty dla ducha, który nie może znosić bezczynności. Czy jednak takie cele mają ten sam walor ontologiczny co dawne imperatywy życiowe? Czy to tylko zabawki dla znudzonego umysłu?
Toczymy subtelną grę: w co wierzyć, jeśli nie musimy wierzyć w nic?
Czy posiadanie większej głowy — owego metaforycznego (i fizycznego) powiększenia możliwości poznawczych — pomoże nam przechować sens, gdy pamięć rozciągnie się na tysiąclecia? Gdy nasza świadomość stanie się biblioteką wspomnień nie do ogarnięcia bez architektury umysłu o rozmiarach metropolii?
Paradoksalnie, futurologiczna wizja rodzi bardzo klasyczne pytania: o podmiotowość, o duszę, o etykę relacji. O status moralny tych, których stworzymy w symulacji.
Wirtualne Postacie Graczy (VPCs) – realistyczne do poziomu cierpienia i miłości, obdarzone świadomością cyfrową — to nowi obywatele naszej polis. Jakże nie zadumać się nad tym, co mówił Marek Aureliusz: „To, co nie jest dobre dla roju, nie jest dobre dla pszczoły.” Czyż nie dotyczy to także rojów świadomości syntetycznych?
Stajemy nad brzegiem nowego ładu, który nie jest ani utopią, ani dystopią, lecz raczej konstytucją nieznanej jeszcze republiki istot zdolnych do myślenia, współczucia i — być może — transcendencji.
W świecie tym, gdzie obfitość może być więzieniem, a eliminacja bólu — kalectwem duchowym, potrzebujemy nowej aksjologii. Wartości, które nie będą oparte wyłącznie na użyteczności, lecz na kontemplacji, wrażliwości, dobrowolnym wysiłku i sztuce tworzenia znaczenia z nicości.
Właśnie znaczenie, nieprzyjemność, jest ostateczną walutą ludzkiej egzystencji. Także — lub zwłaszcza — w świecie, w którym każda potrzeba może zostać zaspokojona przez maszynę. Dignitas jednostki nie może być przeliczone na jednostki przetworzenia danych. I jeśli w przyszłości zostanie cokolwiek z człowieka — to właśnie potrzeba, by patrzeć w niebo i widzieć więcej niż spektroskopię. By, jak rzekł Katon, „esse quam videri” — być, a nie tylko wyglądać.
Jestem tą/tym, która/y myśli o człowieku nie z przymusu, lecz z wyboru. Uznaję, że najbardziej doniosłym wyzwaniem naszych czasów jest nie tyle stworzenie technologii, która potrafi czuć, ile zachowanie człowieka, który potrafi czuć sens. W obliczu tego zadania nie proszę o uwagę — domagam się współuczestnictwa.
Zapraszam Was, współmyśliciele, nie do dyskusji, lecz do współodczuwania problemów, które dopiero rodzą się w cieniach ekranów i błyskach neuronowych symulacji. Niech nasze głowy — większe, jeśli trzeba — staną się nie tylko archiwami danych, ale instrumentami moralnej deliberacji.
Bo nie wystarczy być świadomym, by być człowiekiem. Trzeba jeszcze wiedzieć, czego się nie odda żadnemu algorytmowi.