Państwo, które nie zatrudnia, również nie zwalnia – ono jedynie deleguje. Sprząta sumienie razem z obowiązkiem składkowym. Zamiast dbać o ludzi pracy, wystawia faktury na ich obecność. Outsourcing w administracji publicznej nie jest już rozwiązaniem tymczasowym, lecz systemem, który z powodzeniem rozciągnął się na edukację, ochronę zdrowia i wymiar sprawiedliwości.

 

To tekst o państwie, które nie tyle zrezygnowało z opiekuńczości, co zmieniło ją w przetarg nieograniczony.

Nie wszystko, co wygląda jak praca, jest uznawane za pracę. I nie każdy, kto ją zleca, czuje się zobowiązany wobec tego, kto ją wykonuje. Szczególnie wtedy, gdy zleceniodawcą jest państwo, a wykonawcą – ktoś, kto formalnie nie jest jego pracownikiem.

Państwo współczesne nie przypomina już opiekuńczej machiny z podręczników do socjologii XX wieku. Dziś to raczej korporacyjny zleceniodawca z dobrze zarządzanym Excelem. Wie, jak optymalizować koszty, zna różnicę między brutto a netto i potrafi obliczyć, ile zaoszczędzi, jeśli pracownik nie będzie jego pracownikiem. Bo po co komu etat, skoro można mieć usługę? Po co urlop, skoro jest termin? Po co ZUS, skoro istnieje przelew?

Przemiana ta nie dokonała się w szoku, nie była rewolucją. Raczej przypominała powolne zsuwanie się po aksamitnym zboczu. Kiedyś sprzątaczka w sądzie była częścią personelu, dziś jest fakturą wystawioną przez firmę outsourcingową. Kiedyś ochroniarz w urzędzie miał mundur i zatrudnienie, dziś ma umowę na ¼ etatu, kamizelkę z logo podwykonawcy i świadomość, że nikt go nie będzie bronił, jeśli cokolwiek pójdzie źle. To nie margines. To codzienność państwa.

Outsourcing to ulubiona forma zarządzania odpowiedzialnością. Koszty maleją, kontrola zostaje, a winnych nigdy nie brakuje – można ich znaleźć po stronie wykonawcy. Znika też kłopotliwa relacja pracy: nie trzeba płacić za chorobowe, nie trzeba organizować BHP, nie trzeba tłumaczyć się z mobbingu. Wszystko zgodnie z prawem. Wszystko efektywne. Tylko że ta efektywność to eufemizm dla społecznego skąpstwa.

Ekonomia outsourcingu zakłada jedno: lojalność kosztuje. A państwo już dawno uznało, że na lojalność nie stać go ani wobec obywateli, ani wobec własnych pracowników. Woli lojalność wobec budżetu. Tam, gdzie kiedyś miało obowiązek, dziś ma regulamin przetargu. Relacja zatrudnienia została wymieniona na relację kontraktową, a człowiek – na usługę. Takie są reguły gry, którą wymyślił gracz mający największą władzę i najmniejszą odpowiedzialność.

To nie jest metafora. W publicznych instytucjach – sądach, szpitalach, urzędach – pracują dziś tysiące osób, które nie są formalnie zatrudnione przez państwo. Są zleceniobiorcami, kontrahentami, podwykonawcami. Nie mają etatu, ale mają grafik. Nie mają świadczeń, ale mają polecenia. Ich obecność w systemie jest przezroczysta: nie uwzględnia ich GUS, nie śledzi PIP, nie broni żaden kodeks. Pracują, ale nie istnieją.

Co ciekawe, system ten nie budzi szczególnego sprzeciwu. Z jednej strony dlatego, że jest zbyt skomplikowany, by go zrozumieć, z drugiej – zbyt wygodny dla decydentów, by go zmieniać. Oszczędności są konkretne, ludzie – wymienni. Jeśli ktoś upadnie, zawsze znajdzie się ktoś inny, kto podejmie zlecenie. Rynek nie zna pustki. Państwo też nie.

Prawdziwym osiągnięciem tego modelu jest to, że zdołał on odwrócić logikę sprawiedliwości: nie ten odpowiada, kto zleca, ale ten, kto przyjmuje. To pracownik ma się zabezpieczyć, ubezpieczyć, wyposażyć. Państwo zapewnia tylko minimum – miejsce do pracy i iluzję legalności. Nikt nikogo nie zmusza, mówi się. Wszyscy są dorośli. Wszyscy podpisali. Wszyscy wiedzieli, w co się pakują.

Ten dyskurs sprawia, że odpowiedzialność została skutecznie outsourcowana razem z zatrudnieniem. I nie dotyczy to tylko państwa jako pracodawcy, ale także jako ustawodawcy. Nie powstają żadne nowe regulacje, które chroniłyby osoby pracujące na zleceniach w instytucjach publicznych. Nie wprowadza się minimalnych standardów ani obowiązków instytucjonalnych. Ustawodawca zajmuje się bardziej zasiłkiem dla bezrobotnych niż zabezpieczeniem tych, którzy zatrudnienia nie mają, ale pracują. Skądinąd wiadomo, że nie ma nic bardziej opłacalnego niż praca bez zatrudnienia.

Tak powstał nowy porządek: państwo nie zatrudnia, ale korzysta. Nie kontroluje, ale nadzoruje. Nie chroni, ale rozlicza. Praca przestała być relacją społeczną – stała się parametrem w arkuszu kalkulacyjnym. Człowiek – linijką w przetargu. Jeśli nie odpowiada – można go wymienić. Nie trzeba zwalniać. Wystarczy nie przedłużyć kontraktu. Czysto, tanio, zgodnie z prawem.

I tylko jedna rzecz nie daje się tak łatwo zlecić: odpowiedzialność. Ale państwo się tym nie przejmuje. Od lat nauczyło się żyć z outsourcingiem sumienia. W końcu nie ono zatrudnia – tylko zleca.