O rozkoszach biurokracji i rozpadzie wyobraźni

 

W świecie, w którym zawieszono marzenie o latających samochodach, ale nadal trzeba złożyć wniosek w dwóch egzemplarzach, z załącznikiem w formacie doc, biurokracja nie jest już narzędziem. Biurokracja jest stylem życia, metafizyką, rytuałem państwowego kultu. David Graeber, z ironią rzeźnika a precyzją antropologa, pisał o niej nie jak o patologicznym naroślu nowoczesności, lecz jak o potworze, którego wszyscy karmimy, bo lękamy się ciszy bez rozkazu, pustki bez regulaminu, wolności bez podpisu.

 

„Nieustannie przybywa roboty papierkowej” – notował – „formularze i podania są coraz dłuższe i bardziej skomplikowane”, jakby ich jedyną funkcją było nie załatwienie sprawy, lecz udowodnienie, że sprawy bez formularza nie ma. Nie istnieje.

 

Politycy, ci czcigodni demiurgowie rzeczywistości pozornej, zdają się nie tyle tolerować biurokrację, co wręcz ją pieścić. Jakby była ich alibi, ich wykrętem, ich ochroną przed ludzkim gniewem, który, gdyby nie odesłano go na poziom trzeciego odwołania, mógłby zburzyć marmurowe ministerialne schody. Biurokracja jest dla nich tym, czym kamizelka kuloodporna dla złodzieja z sejfem. Biurokracja dla aktywu partyjnego jest środkiem do ochrony przed odpowiedzialnością, którą mogliby przypadkiem poczuć. Ona daje im język, komunikatywnie martwy język, który jednocześnie jest złożony i zawiły. Daje im architekturę. Wznosi labirynt, w którym można zgubić sprawę, obywatela i sumienie. „Jeśli ktoś zaczyna mówić o wolnym rynku, warto się rozejrzeć. Tuż obok zawsze stoi ktoś inny z karabinem – pisał Graeber. To nie metafora. To rzeczywistość, w której certyfikat stał się dokumentem życia, a brak pieczątki, profetyczną zapowiedzią społecznej śmierci.

 

Zdumiewające, jak bardzo nasze nowoczesne państwa przypominają średniowieczne klasztory. Zamiast reguły benedyktyńskiej mamy Rozporządzenie Ministra z dnia 12 maja w sprawie sposobu składania podpisu elektronicznego na wniosku do ePUAP. Przecież nawet benedyktyni mieli więcej luzu. Dziś każda forma działalności, każda interakcja społeczna, od założenia działalności gospodarczej po adopcję kota, musi przejść przez rytuał biurokratycznego oczyszczenia. To właśnie ta irracjonalna racjonalność, ta strukturalna głupota biurokracji, o której Graeber mówił z mieszaniną rozbawienia i grozy, staje się centrum naszej politycznej egzystencji. Biurokracja nie tylko tłumi wyobraźnię. Biurokracja ją kolonizuje, przemieniając marzenie o lepszym świecie w formularz ZUS ZUA.

 

A politycy? Biurokracja jest ich opium, ich środkiem znieczulającym. Ona pozwala im rządzić, nie ponosząc konsekwencji. Pozwala przekierować gniew społeczeństwa na anonimowego urzędnika – przecież to nie ja, to procedura. Zawsze procedura. Zawsze regulamin. Nigdy człowiek. Gdy Graeber pisał, że „prawo do wezwania człowieka w mundurze, gotowego okładać innego człowieka po głowie drewnianą pałką” jest ukrytą twarzą prawa, nie przesadzał. To nie był żart. To była definicja realności państwowości. Wspólnoty politycznej bez emocji, bez ironii, bez dystansu. Tam, gdzie kończy się rozum, zaczyna się formularz. A za nim stoi przemoc.

 

Recepcja tej myśli we współczesnym świecie bywa groteskowa. Graeber, jako myśliciel radykalny, został wchłonięty przez liberalne środowiska akademickie, które cytują go z nabożnym szacunkiem, jednocześnie nie rezygnując z certyfikacyjnych struktur, które tak gorzko wyśmiewał. Postaci z uniwersyteckiego uniwersum, które szczycą się wykładami o anarchizmie, zlecają jednocześnie swoje oceny studentom przez trzy systemy e-learningowe z siedemnastoma kliknięciami do zaliczenia. W ich mowie Graeber to prorok. W ich praktyce to martwa ikona. Cóż za triumf biurokracji. Zneutralizować rewolucjonistę pieczątką jako wykwit deregulacji.

 

Nie łudźmy się. Biurokracja trwa, bo zapewnia władzę bez władzy, panowanie bez odwagi, rządy bez rządzących. Jest technologią ucieczki – od odpowiedzialności, od decyzji, od twórczości. „Z czasem staje się formą zinstytucjonalizowanego lenistwa” – pisał Graeber. I nie chodzi o lenistwo urzędników. Idzie o lenistwo polityczne, intelektualne i moralne tych, którzy system ten stworzyli, utrzymują i sprzedają go obywatelom jako racjonalne zarządzanie. To, że nikt nie wyobraża sobie dziś innego świata, nie znaczy, że ten jest racjonalny. Znaczy tylko, że skutecznie uwięziono naszą wyobraźnię. Oto biurokratyczna utopia. Świat, w którym najbardziej wolni jesteśmy, wypełniając poprawnie pola obowiązkowe.

 

I w tym tkwi najboleśniejsza puenta. Nie to, że biurokracja nas zniewala. Ale że wielu z nas już to zniewolenie pokochało. Bo lepszy formularz niż niepewność. Lepszy regulamin niż ryzyko. Lepszy system niż pytanie, co by było, gdybyśmy naprawdę byli wolni.

 

Czy wiesz, co się wtedy stanie?

 

Nie ma wzoru. Nie ma instrukcji. Nie ma komu podpisać.

 

I to właśnie byłby początek prawdziwej polityki.

 

David Graeber „utopia regulaminów”