Prawo pracy, jako produkt industrialnej logiki XX wieku, nie tylko nie przystaje do współczesnych form zatrudnienia, ale wręcz je marginalizuje. Współczesne relacje pracy – rozproszone, cyfrowe, asymetryczne – pozostają poza systemem prawnym, który ich nie rozpoznaje i nie chroni. Ta nieadekwatność przekształca prawo pracy w fikcję normatywną, a ludzi pracujących poza etatem – w „niewidzialnych obywateli”.

 

Ochrona prawna została zredukowana do formalnej etykiety, podczas gdy istotne relacje ekonomiczne rozgrywają się poza jej zasięgiem.

W systemach społecznych nie zawsze liczy się to, co jest zapisane. Często większe znaczenie ma to, co pozostaje przemilczane — albo niedopowiedziane. Współczesne prawo pracy milczy coraz częściej. I to nie dlatego, że nie zna słów. Milczy, bo nie rozpoznaje świata, który próbuje regulować.

Język Kodeksu pracy nadal mówi o zakładzie, o podwładnym, o podporządkowaniu. Ale świat, który toczy się poza tymi kategoriami, nie jest już światem przemysłowym. To rzeczywistość zbudowana z interfejsów, nieregularnych godzin, jednoosobowych firm i zobowiązań, które nigdy nie nazywają się pracą. Tam, gdzie nie ma etatu, nie ma ochrony. A tam, gdzie nie ma ochrony – nie ma prawa.

W istocie mamy dziś dwa systemy. Jeden to prawo pracy – oficjalny, instytucjonalny, oparty na modelu, który dominował w XX wieku. Drugi to rzeczywistość pracy – płynna, oparta na zależności ekonomicznej, a nie formalnym podporządkowaniu. Pierwszy pisze o ciągłości, podporządkowaniu i miejscu pracy. Drugi działa na zasadzie dostępu, widoczności, wyników. I obydwa te systemy niemal się nie spotykają.

Na pierwszy rzut oka nie ma problemu. Są przecież umowy, przepisy, instytucje. Ale wystarczy wyjść poza statystykę, by zobaczyć coś znacznie bardziej niepokojącego: prawo pracy stało się narzędziem selekcji. Chroni wybranych. Pomija pozostałych. Nie dlatego, że tak chce — lecz dlatego, że nadal opiera się na przesłankach, które przestały być aktualne.

Według danych z raportu „Dobrowolne ubóstwo” blisko 31% samozatrudnionych wykonuje pracę dla jednego klienta, często w pełnym wymiarze godzin, często bez żadnej ochrony. Nie są to osoby marginalne. To rdzeń nowej klasy pracujących. Ale w oczach prawa – nie istnieją.

Państwowa Inspekcja Pracy nie ma dla nich procedury. Sąd pracy nie ma właściwości. ZUS nie ma taryfy ulgowej. Jeśli mają problem – rozwiązują go prywatnie, często kosztem zdrowia, godności lub lojalności wobec kogoś, kto nie jest ich pracodawcą, ale pełni wszystkie jego funkcje.

Język prawa im nie odpowiada. Bo prawo mówi o „świadczeniu pracy”, „stosunku zatrudnienia”, „przełożonym i podwładnym”. Tymczasem w świecie platform nie ma przełożonych. Są algorytmy. Nie ma podwładnych. Są konta. Nie ma pracy. Jest zadanie, punkt, kliknięcie, ocena.

Ronald Dworkin – ten, który twierdził, że prawo powinno traktować każdą jednostkę z równą troską i szacunkiem – z pewnością nie rozpoznałby w dzisiejszym systemie prawa pracy narzędzia moralnej legitymizacji. To, co miało być wyrazem troski państwa o najsłabszych, stało się maską obojętności. Zasady – jako normy moralne – pozostały wyryte w preambule. Tyle że nikt ich już nie stosuje, bo nikogo już nie obejmują.

Paul Butler zaproponował inne podejście. Tam, gdzie prawo systemowo marginalizuje część obywateli – obowiązkiem staje się jego subwersja. Nie po to, by zniszczyć porządek prawny, ale by ujawnić jego fikcyjność. W przypadku współczesnego prawa pracy subwersja dokonała się sama – nie w sądzie, ale na rynku. Osoby pracujące poza etatem – z konieczności – stworzyły nowy świat. Zasady ustalają platformy. Ochronę zapewnia reputacja. Umowy są smart, ale nie są sprawiedliwe.

Dworkin chciał, by prawo zbliżało się do najlepszej możliwej interpretacji moralnej rzeczywistości. Butler wiedział, że czasem trzeba je złamać, żeby było uczciwe. Dzisiejsze prawo pracy nie czyni ani jednego, ani drugiego. Pozostaje w martwym punkcie. Nie interpretuje. Nie aktualizuje. Nie chroni.

Yanis Varoufakis opisuje to zjawisko z innej perspektywy. Jego technofeudalizm nie jest tylko systemem gospodarczym. To także struktura relacji, w której władza przestała być widzialna, a zależność – formalna. Pracodawca nie zatrudnia. On dostarcza usługę dostępu. W zamian pobiera rentę – z uwagi, z danych, z obecności. Pracobiorca nie pracuje. On się stawia – do aplikacji, do procesu, do zadania. A prawo? Reaguje z opóźnieniem, jak urzędnik, który nie przeczytał nowej wersji regulaminu.

W efekcie mamy system, w którym ochrona przysługuje coraz mniejszej grupie, a obowiązki – rozkładają się szeroko i niesymetrycznie. Kto ma siłę negocjacyjną, może wybrać umowę. Kto jej nie ma – dostaje link do formularza. W nim wybiera między świadczeniem, zleceniem, działalnością, dziełem. Każde z nich daje wolność – od prawa, od ochrony, od zabezpieczeń.

To nie jest deregulacja. To rekonstrukcja porządku społecznego w cieniu kodeksu, który już nie ma mocy sprawczej. Jak muzeum, w którym nikt nie podnosi kurtyny. Zbiory są piękne. Ale nie służą już niczemu.

Pozostaje pytanie: co dalej?

Można aktualizować definicje, mnożyć wyjątki, rozszerzać zakres zastosowania. Ale może sensowniejsze byłoby przyznać, że potrzebujemy nowego języka. Takiego, który przestanie pytać o to, czy ktoś jest pracownikiem. I zacznie zadawać pytanie, czy ktoś jest zależny. Bo to zależność – a nie podpis – powinna dziś decydować o ochronie.