Prawo pracy wciąż wierzy w etat. Tymczasem życie — w JDG, zleceniu, świadczeniu i platformie — przestało już o nim pamiętać. W nowym porządku nie decyduje już ustawa, tylko interfejs. Miliony osób pracują, ale nie są pracownikami. Nie mają statusu, nie mają ochrony, nie mają z kim rozmawiać. Ten tekst to chłodna próba uchwycenia tej niewidzialności — i zadania pytania, czy prawo, które nie rozpoznaje ludzi, może nadal oczekiwać, że będą je szanować.
Nie trzeba być filozofem prawa, by zauważyć, że prawo pracy przestało pracować. Robi to, co lubi najbardziej: zasypia na straży definicji, rozciąga się w wygodnym fotelu instytucjonalnej tradycji i patrzy z góry na świat, który go nie potrzebuje — albo który potrzebuje go najbardziej właśnie wtedy, gdy ono odwraca wzrok.
Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza: są umowy, są przepisy, są organy. Ale wystarczy zbliżyć się do szczegółu, by odkryć, że to tylko makieta. Rzeczywistość ucieka w bok. Ucieka w aplikacje, jednoosobowe działalności gospodarcze, zlecenia bez końca, świadczenia bez definicji. Tam, gdzie dawniej był zakład pracy, dziś jest interfejs. Tam, gdzie był pracownik, dziś jest „dostawca usług”. A tam, gdzie był pracodawca – platforma, system, coś między firmą a algorytmem.
Prawo tego nie widzi. Nie dlatego, że nie może. Dlatego, że nie chce. Pozostaje wierne swojej estetyce industrialnego wieku: fabryka, szatnia, premia, trzynastka. Cała reszta – czyli ponad 2 miliony osób pracujących poza etatem – rozgrywa się gdzieś poza kadrem. Nie bez powodu samozatrudniony częściej odwiedza lekarza niż Państwową Inspekcję Pracy. Wie, że ta ostatnia nie ma wobec niego żadnych obowiązków. Jakby istniała tylko dla tych, którzy podpisali właściwą umowę. A cała reszta – choć nie mniej pracująca – z punktu widzenia prawa pozostaje nierozpoznana.
Dane są bezlitosne. Według raportu o „dobrowolnym ubóstwie” aż 31% samozatrudnionych wykonuje pracę tylko dla jednego klienta. Nie mają prawa do urlopu, nie korzystają z chorobowego, nie mają żadnej ochrony poza zdrowym rozsądkiem i nadzieją, że wszystko się jakoś ułoży. Nie są bezrobotni, nie są zatrudnieni. Są poza. Ani ich nie dotyczy Kodeks pracy, ani nie znajdą się w wykazie uprzywilejowanych ubezpieczonych. Jeśli upadną, zrobią to w ciszy.
W tej ciszy rozbrzmiewa pusty rytm języka prawnego: zlecenie, dzieło, świadczenie usług. Wszystkie te słowa brzmią jak eufemizmy wstydu – jakby nikt nie chciał nazwać relacji wprost. Mamy zobowiązania, mamy zależność, mamy obowiązek lojalności – ale nie mamy zatrudnienia. Zgodnie z ustawą, nie wydarzyło się nic. Umowa cywilna wszystko wyjaśnia. To tylko transakcja między dorosłymi osobami. Nikogo nie trzeba chronić. Nikogo nie trzeba słyszeć.
Ronald Dworkin twierdził, że prawo musi traktować jednostki z równą troską i szacunkiem, i że decyzje prawne powinny być nie tylko zgodne z procedurą, ale również moralnie uzasadnione. Z tej perspektywy współczesne prawo pracy funkcjonuje jak system, który sam sobie przyznał prawo do ignorowania niektórych obywateli. Ci, którzy nie mieszczą się w klasycznym modelu zatrudnienia, stają się przezroczystą klasą roboczą XXI wieku – pracującymi bez przysługujących im słów.
Ale jeśli Dworkin pozostawał wierny moralnej roli prawa, to Paul Butler – w duchu radykalnej teorii sprawiedliwości – wskazuje na coś jeszcze głębszego: kiedy prawo systematycznie marginalizuje konkretnych ludzi, obowiązkiem staje się jego subwersja. Nie zniszczenie – ale odwrócenie logiki. W świecie Butlera sędziowie, którzy dostrzegają niesprawiedliwość, nie tyle łamią prawo, ile ujawniają jego wewnętrzne kłamstwo. Przesuwają granice literalnej wykładni, by przywrócić sens zasadom, które dawno zostały porzucone.
W tej perspektywie ci, którzy dziś pracują bez ochrony, nie są „ofiarami rynku” – są uczestnikami czegoś, co można by nazwać zbiorowym subwersyjnym aktem. Nie protestują, bo nie mają czasu. Nie walczą, bo są zmęczeni. Ale ich istnienie – poza definicją, poza normą, poza opieką – demaskuje nicość normatywnego porządku, który twierdzi, że chroni pracę.
Dziś to nie sąd pracy decyduje, co jest pracą. Decyduje algorytm. Decyduje rynek. Decyduje dostęp do API. Prawo może nadal pisać swoje opisy, ale pisze je już tylko dla siebie. Miliony ludzi pracują, ale nie są pracownikami. Są „elastyczni”. „Nowocześni”. „Zewnętrzni”. Jeśli umierają, robią to w sektorze niewidzialnym. Jeśli tracą środki do życia – nie mają do kogo się zwrócić. Bo nie mają statusu. Bo status – jak wszystko inne – przestał być przypisany do osoby. Został przypisany do formy.
W takim świecie prawo nie tylko nie chroni. Ono odmawia uczestnictwa. I właśnie dlatego, zamiast być tarczą, staje się karykaturą własnych aspiracji. Nie jest już domem sprawiedliwości. Jest adresem zameldowania, pod którym nikt nie mieszka.