Dialog społeczny ma strukturę salonu – miejsca, gdzie mówi się o nieobecnych w tonie życzliwej niewiedzy. Osoby pracujące poza etatem to dziś znacząca część rynku pracy, ale instytucje konsultacyjne wciąż zachowują się tak, jakby nie było ich w planie lekcji. Ten tekst nie pyta, dlaczego nie ma ich przy stole – pyta, kto zdecydował, że ich nie zaprosimy. I co się dzieje z demokracją, która uczy się mówić, nie ucząc się słuchać.
W teorii systemu, który sam siebie nazywa demokratycznym i inkluzywnym, wszystkie głosy powinny mieć szansę wybrzmieć. W praktyce – niektóre głosy wciąż nie mają nawet mikrofonu. Szczególnie wtedy, gdy nie należą do nikogo, kogo łatwo zaklasyfikować. I tak oto samozatrudnieni, zleceniobiorcy, mikrokontraktorzy i platformowi pracownicy – ludzie, którzy realnie wykonują pracę i budują gospodarkę – pozostają poza sceną dialogu społecznego, choć siedzą na widowni, płacą za bilet i czasem nawet sprzątają po spektaklu.
Formalnie w Polsce istnieje Rada Dialogu Społecznego – instytucja, która ma gromadzić wokół stołu trzy strony: pracowników, pracodawców i państwo. Koncepcja słuszna, godna uznania, zaczerpnięta z najlepszych wzorców europejskich. Tyle że realna praktyka przypomina bardziej salon wiktoriański, gdzie rozmawiają ze sobą ci, którzy znają się od lat, i nikt nie pyta, gdzie jest reszta. Bo reszty nie ma na liście gości.
Na liście są natomiast organizacje reprezentujące pracowników – pod warunkiem, że są wystarczająco duże, odpowiednio sformalizowane i najlepiej wywodzą się z czasów, gdy „pracownik” oznaczał osobę z książeczką zdrowia, szafką w szatni i trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia. Przedstawiciele związków zawodowych bronią pracowników etatowych, reprezentują osoby zatrudnione w dużych zakładach i administracji publicznej. Ale kto reprezentuje tego, kto pracuje na B2B dla jednej firmy i nie wie, czy jego „kontrakt” zostanie przedłużony za miesiąc?
Po drugiej stronie stołu siedzą pracodawcy – organizacje duże, wpływowe, czasem z międzynarodowym zapleczem, czasem związaną z nimi agendą polityczną. I oni także nie reprezentują samozatrudnionych – choć formalnie mogą mówić w ich imieniu, bo prawo traktuje jednoosobową działalność gospodarczą jako firmę. Tyle że JDG, która jedną ręką wystawia faktury, a drugą odbiera telefon od „klienta” z pretensją, że nie odbiera o 22:00 – nie jest żadną firmą. Jest pracownikiem w przebraniu.
Z jednej strony więc nie ma mandatu po stronie związków, bo samozatrudnieni nie są uznawani za pracowników. Z drugiej – nie ma realnej reprezentacji po stronie pracodawców, bo ci, którzy na B2B robią kampanie reklamowe, prowadzą lekcje angielskiego, kurierują i tłumaczą dokumenty, nie mają z korporacyjnym HR-em nic wspólnego. W efekcie nikt ich nie reprezentuje. Są obecni, ale nieobecni. Istnieją, ale system nie ma dla nich etykiety.
Ta luka nie jest przypadkiem. To rezultat modelu, który od lat ignoruje przemiany rynku pracy i udaje, że wszystko działa jak dawniej. Tymczasem łączna liczba osób pracujących poza kodeksem pracy – na zleceniach, dziełach, B2B – sięga w Polsce milionów. Według różnych szacunków, nawet 40% aktywnych zawodowo nie ma etatu. To już nie margines. To główny nurt. I właśnie ten nurt jest pozbawiony kanału wyrażania interesu. Nie bierze udziału w konsultacjach społecznych. Nie współdecyduje o zmianach przepisów. Nie ma kogo wysłać na posiedzenie komisji sejmowej.
A kiedy już taka reprezentacja powstaje – jak w przypadku niezależnych związków samozatrudnionych – nie zostaje zaproszona do Rady, bo nie spełnia warunków formalnych: nie ma odpowiedniego rozproszenia terytorialnego, nie istnieje od dwudziestu lat, nie prowadzi zbiorowych układów pracy. Krótko mówiąc: nie pasuje do ram. Choć realnie reprezentuje setki tysięcy ludzi. Paradoksalnie więc nowoczesne formy organizacji pracowniczej – sieciowe, zdecentralizowane, cyfrowe – są wykluczane z modelu dialogu w imię zachowania jego klasycznej formy.
Ten system nie potrzebuje sabotażysty. Sam się sabotuje. Odrzucając tych, którzy nie pasują do definicji, coraz mniej rozumie rzeczywistość, którą ma opisywać i regulować. A ponieważ nie rozumie – nie reaguje. Nie powstają przepisy chroniące platformowych pracowników. Nie planuje się reformy statusu samozatrudnionych. Nie uznaje się realnych problemów ludzi wykonujących pracę, ale niemieszczących się w kodeksowym języku. Czasem wydaje się wręcz, że państwo prowadzi dialog społeczny ze wspomnieniem rynku pracy, a nie z jego aktualną wersją.
Ta bezczynność ma konsekwencje. Gdy ludzie nie mają jak wyrazić interesu w instytucjonalny sposób, prędzej czy później wyrażają go w sposób nieregulowany. Rezygnują z uczestnictwa. Odpływają z systemu. Przestają płacić składki, przestają ufać sądom, przestają interesować się polityką. Demokracja przestaje być ich systemem, bo nie mają w niej języka. To nie bunt. To wycofanie się z relacji, która była jednostronna.
Tymczasem model, w którym tylko etatowcy mają głos, a reszta musi milczeć, jest jak orkiestra, w której grają tylko instrumenty dęte. Muzyka może się toczyć, ale trudno mówić o harmonii. Jeśli rzeczywisty dialog społeczny ma mieć miejsce, musi zawierać wszystkie głosy. Także te, które są nieformalne, płynne, trudne do sklasyfikowania. W przeciwnym razie skończy się jak zwykle: ci, którzy siedzą przy stole, będą rozmawiać o tych, którzy podają herbatę.