„Nietypowe formy zatrudnienia” to jeden z tych terminów, które brzmią jak diagnoza przyszłości, a działają jak środek znieczulający. Opowiadają o elastyczności, ale ukrywają zależność. Obiecują wolność, ale przesuwają ciężar ryzyka na barki jednostki. W tej opowieści samozatrudniony staje się samotnym podmiotem, który wystawia faktury, ale nie ma prawa do choroby, urlopu ani emerytury. Ten tekst nie szuka winnych, tylko sensu – w języku, który maskuje degradację, i w systemie, który nazywa wyjątek regułą.

Jeśli coś dziś naprawdę jest nietypowe, to zatrudnienie z ochroną.

Kiedyś praca była czymś prostym. Było miejsce pracy, był pracodawca, był pracownik. Umowa była twarda jak pieczątka, a etat – choć niekoniecznie marzenie – dawał ramy. Ktoś płacił składki, ktoś miał L4, ktoś planował urlop. To nie była utopia, raczej pewna infrastruktura codzienności. Dziś ta codzienność została zastąpiona przez metafory.

Zatrudnienie już nie musi być „etatowe” – wystarczy, że będzie „elastyczne”, „mobilne” lub, jeszcze lepiej, „nietypowe”. Na rynku rozgościła się nowomowa, która zamienia brak zabezpieczeń w wolność, a atomizację – w przedsiębiorczość. Trudno dziś znaleźć ogłoszenie pracy, które nie próbuje zamaskować tego, że chodzi po prostu o outsourcing bez zobowiązań.

Nietypowe formy zatrudnienia – niegdyś nazywane wprost „śmieciówkami” – przeszły lifting. Teraz są częścią ekosystemu gospodarki projektowej, samozatrudnienia, gig economy. Brzmi dynamicznie i globalnie, ale kryje się za tym model, w którym odpowiedzialność została całkowicie przerzucona na jednostkę. Nie ma etatu – jest faktura. Nie ma pracodawcy – jest „klient”. Nie ma struktury – są aplikacje.

Z raportu „Dobrowolne ubóstwo” wynika, że w Polsce działa ponad 2,25 mln samozatrudnionych, co stanowi 17,2% ogółu pracujących. Większość z nich nie zatrudnia nikogo, a ponad jedna trzecia pracuje wyłącznie dla jednego kontrahenta – czyli w warunkach przypominających klasyczne podporządkowanie. Jednocześnie opłacają składki emerytalne od znacznie niższych podstaw niż pracownicy etatowi. Często korzystają z ulg i „małego ZUS-u”, co w praktyce oznacza, że ich przyszła emerytura będzie symboliczna – o ile w ogóle zostanie przyznana.

Nietypowość stała się nie tyle innowacją, co systemową normą. Samozatrudnieni są masą roboczą nowego typu – indywidualistyczną w formie, podporządkowaną w treści. Niby wolni, ale bez ochrony. Niby przedsiębiorczy, ale zależni. To już nie są „przedsiębiorcy z wyboru” – to „podmioty wykonujące działalność gospodarczą” w imieniu silniejszych podmiotów. W praktyce: jednoosobowe ogniwa większych struktur, bez prawa głosu i bez realnego wpływu na warunki współpracy.

Od strony językowej ta sytuacja jest wręcz fascynująca. Pojęcie „nietypowości” sugeruje margines – coś wyjątkowego, rzadkiego. Tymczasem stało się mainstreamem. Dawne pojęcia – umowa, pracodawca, zatrudnienie – znikają z oficjalnego języka korporacji. Zamiast tego mówi się o „dołączaniu do projektów”, „współpracy B2B”, „ekosystemach talentów”. Słowa zostały przejęte, a wraz z nimi – rzeczywistość.

W „Wieku paradoksów” Natalia Hatalska zauważa, że technologia i język rozbijają klasyczne struktury społeczne, a relacje tracą swoją ciągłość. W świecie, w którym wszystko można optymalizować, również zatrudnienie staje się obiektem inżynierii – tym razem semantycznej. Pracownik staje się „dostawcą usług”, miejsce pracy – „platformą”, a obowiązki – „zakresem działań w ramach kontraktu”.

Nie chodzi więc o to, że praca się zdewaluowała – chodzi o to, że została pozbawiona swojej definicji. To już nie czynność w kontekście społecznym, ale wycinek czasu przetwarzany w dane. Dziś nikt nie „idzie do pracy”. Raczej: loguje się do struktury. Nie ma współpracowników – są tokeny. I nie ma wspólnoty – bo ta byłaby zbyt trudna do rozliczenia.

Z tej perspektywy ironiczne staje się to, jak bardzo samozatrudnienie przypomina feudalizm – choć w odwrotnym kierunku. Dawniej pan miał obowiązki wobec chłopa – musiał zapewnić mu narzędzia, czasem ochronę. Dziś „klient” nie ma obowiązków wobec „kontraktora”. Ma tylko opcję kontynuacji współpracy albo jej zakończenia. Samozatrudniony – jak neochłop – ma natomiast obowiązek bycia dostępny, efektywny i wdzięczny, że „mógł rozwinąć się dzięki projektowi”.

I w tym właśnie punkcie warto przypomnieć myśl Zygmunta Baumana, który pisał, że współczesność przerzuca wszystkie systemowe problemy na barki jednostek, każąc im rozwiązywać je w samotności. Kiedyś złożoność rynku pracy była domeną instytucji – dziś to indywidualna sprawa każdego z nas. Każdy musi sam „się ogarnąć”, znaleźć klienta, zapłacić składki, zbudować markę, kupić szkolenie, zorganizować czas wolny, a potem – radzić sobie z brakiem emerytury. I wszystko to z uśmiechem. Bo przecież „sam wybrał”.

Bauman nazywał to płynną nowoczesnością, w której to, co powinno być wspólne – staje się prywatne, a to, co powinno być rozwiązywane zbiorowo – rozmywa się w indywidualnych porażkach. Nie ma systemowych błędów – są osobiste „braki kompetencji”, „błędne decyzje”, „niewystarczający networking”.

Dodajmy do tego brak uzwiązkowienia, brak zbiorowego negocjowania warunków, brak realnej reprezentacji. Bo jak „związkować” się z kimś, kto siedzi po drugiej stronie firewalla, we własnym pokoju, na własnej działalności? Fragmentacja pracy jest jednocześnie fragmentacją tożsamości społecznej. Człowiek przestaje być częścią klasy – jest produktem.

Wielu młodym ludziom praca w ogóle nie kojarzy się z relacją społeczną. Raczej z zadaniem do wykonania, czymś pomiędzy „projektem” a „zadaniem w aplikacji”. Nie ma świadomości prawa – jest UX i regulamin. Nie ma szefa – jest algorytm przydzielający godziny.

Z tej mgły pojęć wyłania się rzeczywistość, w której odpowiedzialność została rozproszona tak skutecznie, że nikt nie potrafi już wskazać winnego. A może o to właśnie chodziło.

Dlatego dziś, kiedy mówimy o pracy, warto zapytać nie tylko: kto płaci, ale też – kto odpowiada? Jeśli odpowiedź brzmi: „nikt”, to nie jesteśmy w przyszłości rynku pracy. Jesteśmy w jego ideologicznym bankructwie.