Czyli o tym, jak WBREW wchodzi na parkiet ESG, nie myląc kroków i nie depcząc ludziom po godności
W świecie, w którym ciepłe krzesła dyrektorów nagrzewają się szybciej niż argumenty na zebraniach zarządu, a słowo wartość znaczy mniej więcej tyle, co ładne logo na LinkedInie, pojawił się niepokorny gość. Nie w garniturze od Armaniego, lecz w kurtce z lumpeksu i z zawadiackim błyskiem w oku. Zamiast prezentacji PowerPoint dzierży manifest. Zamiast planu kwartalnego zerka w kompas moralny. I zamiast grzecznego przepraszam joik-iem wybrzmiewa donośne „a może WBREW?”.
Tak, proszę Państwa. Mowa o Ogólnopolskim Związku Zawodowym Samozatrudnionych WBREW. O tym związku, co to nie boi się wchodzić na ring z własnym cieniem i który wierzy, że samozatrudniony to nie samotnik z fakturą, lecz wspólnota w trampkach.
Teraz posłuchajcie, bo zaczyna się najlepsze. Świat biznesu, jakby go pod mikroskopem zbadać, przypomina festiwal zabawek sterowanych zdalnie, gdzie każdy ruch pracownika zdeterminowany jest przez migotanie czerwonej diody na dashboardzie analitycznym. Gdy już myślisz, że to wszystko kręci się tylko wokół zysku, wtedy zjawia się ESG. Brzmi jak tajemnicza formuła alchemiczna, prawda? A to po prostu zbolały akronim. E jak ekologia, S jak społeczeństwo, G jak godność, no dobra, governance, ale przyznajcie – godność pasowałaby bardziej. ESG to próba przypomnienia sobie, że firmy to nie tylko maszyny do produkcji zysków, lecz również organizmy z sumieniem, które śnią, krwawią i czasem próbują zrobić coś dobrego.
Właśnie w trójkowej łamigłówce, w tym sudoku kapitalizmu z ludzką twarzą, mamy ten piękny komponent. S jak społeczny. I tu, drodzy Czytelnicy, na scenę wkracza WBREW. Nie jak ninja, nie jak anioł zemsty. Raczej jak nauczyciel biologii z lat dziewięćdziesiątych – z żabą w słoiku, suchym dowcipem i niespodziewaną empatią. Ich misja? Uzmysłowić samozatrudnionym, że nie są wyspami. Są archipelagiem. A archipelag to już polityka społeczna, prawa człowieka i głos, który można wzmacniać, stroić, organizować.
Wyobraź sobie, że jesteś freelancerem. Masz komputer, kota i dwie niedokończone faktury. Twoim HR-em jest YouTube, a BHP to uważaj na kabel, żeby nie potknąć się w kuchni. Aż tu nagle trafiasz na WBREW. Czytasz, słuchasz, pytasz. Dowiadujesz się, że są inni jak Ty. Wspólnie możecie wywalczyć umowy partnerskie, zabezpieczenia socjalne, dostęp do negocjacji. ESG nagle przestaje być czymś, co dotyczy tylko dużych korporacji z logo w kształcie liścia. Staje się czymś osobistym. Intymnym wręcz. Jak gdyby ktoś ci powiedział, że „Twoja godność też jest wskaźnikiem sukcesu gospodarczego”.
Wtedy się budzisz. Z uśmiechem. Bo zrozumiałeś coś ważnego. Nie chodzi o to, żeby być WBREW wszystkim. Chodzi o to, by być WBREW obojętności. Bo co to za firma, która świętuje rekordowe zyski, gdy jej dostawcy nie mają na ZUS? Co to za nowoczesność, która promuje aplikacje, ale zapomina o ludziach, którzy te aplikacje kodują z własnej kanapy i własnego życia?
WBREW to nie tylko związek zawodowy. To raczej znak wodny na dokumencie przyszłości. Cichy symbol, że społeczeństwo pracy nie kończy się na umowie o pracę. Że samozatrudnieni to nie statystyczne punkciki, ale całe narracje. Wbrew to nie tylko przeciw, Wbrew to także mimo to. Opowieści pełne niepewności, ambicji, lęku i kreatywności nie są koszmarem sennym. Społeczny komponent ESG to nie lista kontrolna, lecz doświadczenie. Próba odważna, szczera, emocjonalna. Wyzwanie by nie oddzielać człowieka od jego roli w gospodarce, jakby była to tylko funkcja Excela.
Więc jeśli kiedyś usłyszysz słowo interesariusz i poczujesz, że brzmi jak coś między tajnym agentem a terminem z ubezpieczeń, to przypomnij sobie proszę WBREW. Związek, co nie boi się mówić, że „Jesteśmy tu. Jesteśmy wielu. I nie jesteśmy marginesem, tylko marginesem bezpieczeństwa”.
ESG? Jeśli naprawdę ma być przyszłością kapitalizmu, to musi pachnieć potem człowieka, który pracuje na własny rachunek i wciąż marzy, że ten rachunek pewnego dnia się domknie.