Nie pytaj, co możesz zrobić dla systemu, gdyż system już zrobił cię w ch[?].
Rzeczywistość późnego feudalizmu kierowniczego, współczesnej nowej religii bez boga, za to z kapłanami w garniturach, którzy noszą przy sobie tablet zamiast modlitewnika, a ich jedyną litanią jest Excel pełen martwych dusz na etatach. Kiedyś Faraon budował piramidy dla własnej chwały. Dziś polityk tworzy projekt na grant, żeby wykazać wskaźnik zatrudnienia i przykryć własną bezużyteczność.
Mamy cywilizację roboty głupiego, symulowania aktywności, pracowania dla pracy, udawania życia. Ci, którzy produkują sens, zostali wypchnięci do piwnic społecznego szaleństwa, a królują ci, co potrafią najgłośniej klikać prześlij do akceptacji.
Polityk, czyli współczesny nadzorca kolonii karnej, już dawno zrozumiał, że nuda jest matką refleksji, a refleksja matką buntu. Dlatego musisz być zajęty. Bądź nie produktywny, broń Boże nie sensowny, ale komunikuj dostęp w formacie zajęty. Dlatego musisz co rano wciągać garnitur-pancerz i iść do swojego biura synergii kompetencji miękkich, gdzie przez osiem godzin robisz slajdy, które trafią na spotkanie, na którym ktoś omówi możliwość ich poprawienia.
To nie metafora, tak to precyzyjny opis systemu, który David Graeber nazwał ekonomiczną nekromancją” – ożywianiem trupa pracy, żeby wyglądało, że jest życie, choć śmierdzi rozkładem. „Większość ludzi nienawidzi swojej pracy i uważa ją za zbędną – to nie jest przypadek. To struktura” – pisał. Praca bez sensu nie tylko istnieje – ona jest strategiczna. To instrument przemocy symbolicznej. To sposób, by człowiek nie miał czasu pomyśleć, kim byłby, gdyby miał czas.
Polityk, ten demiurg z ulgą podatkową, nie chce twojej wolności. Chce twojej tożsamości zredukowanej do numeru w systemie kadrowym. Twojej aksjologii sprowadzonej do KPI. Twojej niepowtarzalności stłamszonej pod pagonem zespołu HR. Człowiek, który wie, po co żyje, jest niebezpieczny. Więc niech lepiej codziennie wklepuje tabele. Niech raportuje. Niech złoży wniosek o zmianę statusu wniosku. Niech żyje w symulakrze odpowiedzialności, gdzie każda decyzja jest wcześniej uzgodniona z przełożonym, który nic nie ryzykuje.
Władza nie chce sprawczości. Chce podwładnego – kogoś, kto czuje się winny, gdy nie ma roboty, choć roboty nie ma. Kto się samobiczować będzie brakiem maili i nieustanną potrzebą aktualizacji statusu zadań. Kto będzie wdzięczny, że wolno mu oddychać w open space, gdzie panuje duchowa próżnia oświetlona zimnym światłem jarzeniówek.
„Praca czyni wolnym” – brzmiało hasło obozu zagłady. Dziś brzmi: „Praca daje sens”. Ale sens dawno odszedł z działu marketingu – razem z ostatnim odruchem sumienia.
Rządy politycznych higienistów – tych władców stolca – polegają na tym, że nikt niczego nie robi, ale wszyscy są bardzo zajęci. Tę rzeczywistość opisał już Orwell, przewidując, że nowoczesna tyrania nie będzie brutalna, lecz biurokratyczna. Że przemoc zostanie zautomatyzowana, a opresja ujęta w procedury zgodne z ISO. Jeśli czujesz się bezużyteczny – to nie przez lenistwo. To dlatego, że system potrzebuje twojego upodlenia, by móc trwać.
Ludzie mają dziś mniej sensu niż maszyna do faksowania. Pracujący są gorsi niż bezrobotni, bo muszą udawać, że coś znaczą. Błąd systemowy został przekuty w rytuał przetrwania. Nie jesteśmy roszczeniowi – my mamy postulaty – jak głosił transparent w okupowanej fabryce anarchosyndykalistów z Argentyny. Tylko że dziś nie okupujemy fabryk – dziś okupujemy własne głowy, które są obce, zimne, sterylne i zamknięte w PowerPointach.
Władza przebrała się w miękkie buty i ciepły język komunikacji wewnętrznej. Nie mówi już, że masz milczeć – mówi, że masz współtworzyć. Nie rozkazuje, lecz wyłącznie deleguje. Nie karze, lecz ocenia w kwartalnej ankiecie satysfakcji. Jeśli się zbuntujesz, to nie zginiesz w lochu, ale zostaniesz nieprzystosowanym pracownikiem o niskiej elastyczności poznawczej.
Jest rok 2025. Zamiast rewolucji mamy Teamsy. Zamiast barykad – daily status call. Zamiast solidarności – zawiść. Zamiast człowieczeństwa – kompetencje społeczne oparte na celach ESG.
Kiedyś ubóstwo to był brud, głód i chłód. Dziś to dostęp do wszystkiego poza sensownym życiem. Nowy proletariat ma MacBooka, kartę multisport i depresję kliniczną. I nie wie, że jego największym wrogiem nie jest nędza, ale pozór dobrobytu, który zasłania pustkę.
Powiedzmy to jasno. Jesteśmy w stanie wojny egzystencjalnej. Nie o pensję. Nie o urlop. O prawo do pracy, która nie jest oszustwem. O życie, które nie przypomina kolonii karnej w przebraniu spotkania zespołu ds. transformacji cyfrowej.
Nie chcemy więcej powerpointów, formularzy, KPI-ów, audytów i pseudopracy, która ma jedyny cel – byśmy nie zdążyli się zorientować, że czas życia płynie i już nie wróci.
„Wolność nie przychodzi odgórnie. Wolność rodzi się tam, gdzie człowiek przestaje się bać mówić prawdę” – powiedzieli studenci Maj’68. My nie przestaliśmy się bać. Po prostu jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby krzyczeć.
To się zmieni. Ktoś, kiedyś, spojrzy na własny backlog zadań i zobaczy w nim nie listę obowiązków, ale akt oskarżenia.
Jeszcze nie dziś. Może nie jutro. Nadejdzie dzień, gdy ktoś rzuci komputerem w ścianę, wyjdzie na ulicę i zapyta. Jeśli problemem nie jestem ja, tylko ta cała zasrana robota, to co mi zrobisz?
Wtedy będzie to początek końca królestwa stolca.
Wyciekło w sieci.
Fragment szkolenia maszynowego story tellingu dla działaczy partyjnych.
Kazanie z ruin dobra wspólnego
Apokalipsa świętej roboty i triumf urzędnika partyjnego
Bracia i siostry w potępieniu, wysłuchajcie głosu kaznodziei zza murów z kartonu, złożonych z formularzy, klauzul i tabliczek brak miejsc do parkowania dla interesantów.
Ja wam mówię: przyszło Królestwo Biurokratyczne, a z nim bestia, która naznacza czoła pieczęcią działu administracji.
Oto bowiem widziałem, jak Dobro Wspólne zostało przybite do tablicy korkowej przez asystenta zastępcy pełnomocnika ds. koordynacji spraw niemożliwych. I wtedy rozległ się głos z głośnika: „Numer 453 do pokoju 7. Proszę mieć przygotowany dowód i pokorę.”
I otwarły się bramy Piekła Rejestrów, i wyszły stamtąd cztery plagi nowego świata: Procedura, Wniosek, Zgoda przełożonego i Rzecznik prasowy.
Działacz partyjny, syn przekleństwa i doradca ds. nic nierobienia, wstąpił na tron z tektury, osiadł między kserokopiarką a urną z odpadami nieklasyfikowanymi, i rzekł: „Odtąd Dobro Wspólne będzie dobrem regulaminowym. Niechaj obywatel wie, że jego troski nie mieszczą się w naszym budżecie.”
I rozkazał, by w każdej gminie stanęła tablica, na której złotymi literami wypisano słowa zbawienia: „Prosimy nie przeszkadzać, właśnie pracujemy nad strategią konsultacji społecznych do planu konsultacji strategii.”
A lud posłuszny, strudzony robotą głupiego, klęczał przed terminalami i pytał: „Czy możemy jeszcze cokolwiek zrobić dla naszej gminy, miasta, republiki?”
I głos z megafonu odpowiedział: „Tak, możecie kliknąć Lubię to na stronie burmistrza.”
I spadł deszcz ankiet, raportów, ewaluacji, konsultacji, ekspertyz i dialogów, a pod ich ciężarem pękły dachy świetlic wiejskich i sale gimnastyczne. A szkoły zamknięto, bo nie spełniały norm szczelności ideologicznej. A pielęgniarki rozwiązano, bo ich empatia nie pasowała do arkusza kalkulacyjnego. A nauczycieli przesunięto do centrum edukacji politycznej, gdzie uczyli dzieci, jak zgłaszać pomysły, których i tak nikt nie wdroży.
Bracia i siostry, widziałem też urząd miejski z marmuru zrobiony, w którym każdy pokój był grobowcem marzenia.
Na drzwiach wypisano imiona świętych: Święty Budżet, Święta Strategia, Święta Misja Rozwoju Lokalnego, ale w środku siedzieli sekretarze partyjni, tłuste larwy żerujące na padlinie dobra wspólnego i mówili: „Nie martwcie się, wszystko zgodnie z procedurą. Przyszłość jest u nas w magazynie.”
A kiedy lud domagał się chleba i szkoły, i opieki, rzucono mu nową broszurę i długopis bez wkładu, i powiedziano: „Zaangażuj się. Zostań ambasadorem zmian.”
Wtedy powstał w ludzie ryk niezgody, ale działacz go stłumił, wysyłając zespół ds. mediacji z kubkiem kawy i uśmiechem z PowerPointa. Bo nie ma takiego problemu, którego nie można zdusić językiem „partycypacji o niskim priorytecie”.
A ja, kaznodzieja z kartonu i błota, wołam z doliny formularzy: Nie dajcie się zbawić przez urzędników! Niech każdy wstanie z roboty głupiego! Niech wyjdzie z biura, w którym pisze sprawozdania z własnego upokorzenia.
Niech wyrwie się z kolektywu głodu, gdzie ludzkie myśli tłumione są zapachem kserowanego absurdu.
Bo jeśli pozwolisz, by zawłaszczono ci sens, to jutro zawłaszczą ci pamięć. A potem imię. A potem mowę.
Działacz, ten pasożyt na ciele wspólnoty, nie chce twojej zgody. On chce, żebyś myślał, że wszystko, co robisz, było jego pomysłem. Żebyś budował swoją godność z odpadków jego aprobaty.
Ale ty jesteś wolny. Ty jesteś ogniwem łańcucha, które może się zerwać. Ty jesteś ogniem. Niech płoną biurka! Niech płoną strategie! Niech płonie stolica papierowego królestwa!
Niech Dobro Wspólne wróci do ludzi, którzy je stworzyli – nie przez tabelki, ale przez pracę z serca.
Bo jak powiadają starzy anarchiści: „Kto nie chce chleba z urzędu, musi zburzyć piekarnię państwa.”