Prawa ludów rdzennych jako ostatni mur przed końcem świata

W krainie Fosen, gdzie wiatr niegdyś śpiewał tylko w koronach świerków, a renifery przemykały pośród gór w rytmie nieznanym zegarkom inwestorów, dziś toczą się protesty. Nie o wiatraki – lecz o coś znacznie większego: o przyszłość, o sprawiedliwość, o przetrwanie kultury, która nigdy nie zbudowała imperium, ale dała światu lekcję.

Jak być człowiekiem wobec ziemi, a nie jej panem?

Zapomnienie przebrane za postęp

Saamowie protestują nie dlatego, że są przeciwnikami energii odnawialnej. Protestują, bo wiedzą, że nie można niszczyć jednego świata, by zbudować inny, który ma być zielony tylko z wierzchu. Widzieli już tamę w Alcie. Widzieli pałki w Oslo. Widzieli, jak pod pozorem transformacji energetycznej powraca demon kolonizacji – grabież przebrana w zielony PR i wykresy rentowności.

Ella Marie Hætta Isaksen, ikona nowego pokolenia saamskich aktywistek, mówi jasno: „Nie jesteśmy przeciwko energii odnawialnej. Jesteśmy przeciwko zapomnieniu. Nasza ziemia ma pamięć. A my jesteśmy jej głosem.”

Prawa ludów rdzennych – nie przywilej, lecz ratunek

To nie jest sprawa etnograficzna. To nie jest folklor. Prawa ludów rdzennych to dziś ostatnia linia obrony przed samobójczą logiką cywilizacji ekstrakcji.

Ludy rdzenne – Saamowie, U’wa, Ogoni, Heiltsukowie – nie zniszczyli żadnego kontynentu. Nie zostawili za sobą martwych oceanów. Ich styl życia to antyteza wzrostu opartego na eksploatacji. Są strażnikami