W czasach, gdy wykresy i bilanse dominują nad stołami decyzyjnymi, a rentowność zjada sens, trudno usłyszeć głos wspólnoty. Dziś, jak nigdy wcześniej, potrzebujemy tych, którzy potrafią mówić nie językiem zysków, lecz sumienia. Joseph E. Stiglitz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, nie ucieka od tej roli. W Globalizacji niewyłącznie analizuje, naukowiec daje świadectwo, on świadczy.
Świadectwo nie jest suchą ekspertyzą. To krzyk człowieka, który widział z bliska, jak system, który miał ratować, pożerał tych, których miał chronić.
„Nie jestem przeciwnikiem globalizacji”, pisze Stiglitz. „Jestem przeciwnikiem tego, jak była zarządzana.” To nie tylko rozróżnienie semantyczne, to moralne. W tej jednej frazie zawiera się cała jego troska o ludzi, którzy nie potrafili odnaleźć się w świecie zarządzanym z lotu ptaka – zbyt wysoko, by dostrzec łzy na ziemi. Gdy Międzynarodowy Fundusz Walutowy zalecał cięcia, liberalizację i dyscyplinę fiskalną, nie widział dzieci wypadających z systemu edukacji, matek pracujących za półdarmo i starców, których emerytury przestały istnieć.
Czy można mierzyć postęp wyłącznie wskaźnikiem wzrostu PKB, gdy na dnie tego wzrostu leżą zniszczone życiorysy? Czy można mówić o sukcesie, gdy prywatyzacja zostawia ludzi bez pracy, a rynek pracy staje się areną przetrwania? „Prywatyzacja była tak szeroko krytykowana dlatego, że […] niejednokrotnie raczej niszczy miejsca pracy, niż tworzy nowe” pisze Stiglitz z rozpaczą, ale i z nadzieją, że jeszcze można się zatrzymać, zanim zostanie tylko ruiną.
Najgłębsze pęknięcie, które Stiglitz diagnozuje, to rozdarcie między interesem instytucji finansowych a dobrem wspólnoty. MFW ratowało banki, gdy padały państwa. Wspierało przepływ kapitału, ignorując, że kapitał nie ma ojczyzny, ale człowiek ma. Gdy kraje rozwijające się prosiły o pomoc, dostawały plan reform, który, jakby z jakiegoś biurokratycznego automatu, przepisany był z tego samego szablonu. Rezultat? Bezrobocie, rozruchy, upadek zaufania. To nie była pomoc. To była „terapia wstrząsowa” zadawana organizmowi bez znieczulenia.
Czy warto ratować firmę, jeśli ratunek oznacza, że ludzie będą musieli poświęcić godność i przyszłość swoich dzieci? Stiglitz nie ma wątpliwości. „Upadłość nie narusza świętości umowy – ona jest jej częścią.” Niewypłacalność, zdaje się mówić, jest wpisana w mechanikę ryzyka. Czy bieda dziecka, które porzuca szkołę, by zarobić na chleb, też mieści się w tej logice? Nie. Bo nie wszystko, co się liczy, daje się przeliczyć.
Dlatego przyszłość ludzi musi być ważniejsza niż zabezpieczenie portfela firmy. Praca, jako źródło tożsamości, wartości i przynależności, nie może być traktowana jak zmienna w równaniu efektywności. „Bezrobocie to nie tylko statystyka – to poczucie wyobcowania, lęk i ból, którego nie odnotowuje żaden wykres.” I tu właśnie, w tej empatycznej frazie Stiglitza, kryje się jego dalekowzroczność. Widzi więcej niż liczby, noblista widzi człowieka.
Niech przykładem będzie Rosja, gdzie prywatyzacja – przeprowadzona w pośpiechu i bez zabezpieczeń – uczyniła nielicznych oligarchami, a miliony uczyniła nędzarzami. Państwo przestało być gwarantem dobra wspólnego, stając się zakładnikiem kapitału. Albo Indonezja, kraj, który zaledwie po kilku cięciach zaleconych przez MFW pogrążył się w chaosie społecznym. Wszystko po to, by spłacić kredyt, który był niczym pętla na szyi. Przeżyli bankierzy, ale nie wspólnota.
Stiglitz podkreśla, że umowa społeczna, to nienapisane porozumienie, że w czasach dobrobytu wspólnie rośniemy, a w kryzysie wspólnie ponosimy ciężar. Umowa społeczna i Dobro Wspólne zostały zdradzone. „Fundusz był gotów podrzeć na strzępy umowę społeczną, byleby zachować świętość umowy kredytowej.” Przecież to właśnie umowa społeczna tworzy naród. To ona sprawia, że wspólnota nie rozprasza się w obliczu trudności, lecz trwa.
W obliczu narastających napięć społecznych, migracji, automatyzacji i zmian klimatu, pytanie o sens globalizacji musi być pytaniem o człowieka. O to, czy jesteśmy gotowi oddać przyszłość naszych dzieci w ręce tych samych instytucji, które nie potrafiły ochronić przeszłości naszych rodziców. Stiglitz nie mówi, że zburzmy system. Mówi i naucza aby uczynić go ludzkim. Niech rynki służą ludziom, a nie ludzie rynkom.
Apel o nowy ład nie jest rewolucyjny. Jest cywilizacyjny. To wezwanie, by w centrum każdej polityki gospodarczej znów postawić to, co najcenniejsze. Nawołuje by chronić godność pracy, siłę wspólnoty, sens solidarności. Niech więc rządy i instytucje, zamiast pielęgnować majątek nielicznych, zatroszczą się o przyszłość wszystkich. Bo, jak pisze Stiglitz, „jeśli globalizacja ma przynieść korzyści, musi być dla ludzi, a nie dla kapitału”.
W imieniu Fundacji Dobre Państwo i OZZS WBREW dodajmy, że jeśli cywilizacja ma przetrwać, musi mieć serce. Wrażliwość nie skrywa się w bilansie. Serca poszukujmy w człowieku, czyli i w sobie samym.
Joseph E. Stiglitz, „Globalizacja”