Elastyczność to dziś nie tyle strategia, co ustrój. Mówi się o niej z czułością, jak o przyjacielu, który rozumie potrzeby rynku – choć nie rozumie ludzi. W imię elastyczności zniesiono wiele granic, ale najchętniej tę między pracą a prywatnością. Tekst opowiada o świecie, w którym wolność oznacza odpowiedzialność za wszystko, a stabilność – rzekome lenistwo. Deregulacja nie okazała się wyzwoleniem. Stała się wygodnym mechanizmem uchylania się od zobowiązań.
W epoce, w której wszystko musi być „agile”, „lean” i „on demand”, pojęcie stabilności zawodowej wydaje się równie anachroniczne jak etat z przydzieloną szafką i premią na święta. Współczesny rynek pracy – ten prawdziwy, nie z infografik ministerstwa – jest elastyczny dokładnie w takim stopniu, w jakim człowiek może się wygiąć, nie łamiąc kręgosłupa. Elastyczność to dziś nie tyle wartość, co nowa norma. I – co zabawniejsze – to norma opakowana w retorykę wolności.
Współczesne państwo chętnie powtarza, że nie chce przeszkadzać rynkowi. Deregulacja pracy bywa przedstawiana jako akt empatii wobec przedsiębiorczości – w rzeczywistości jest jednak narzędziem rozbrajania systemu ochrony pracowniczej. Elastyczność, niegdyś cecha ułatwiająca zatrudnianie w sytuacjach wyjątkowych, stała się uniwersalnym rozwiązaniem dla każdej sytuacji. Kryzys? Potrzebna większa elastyczność. Rozwój? Nie możemy go spowalniać, trzeba być elastycznym. Stabilność? Luksus, który przeszkadza w byciu konkurencyjnym.
Tak zbudowano rynek, który przypomina hipermarket otwarty 24 godziny na dobę – ale z pracownikami, których nie widać. Większość z nich to samozatrudnieni, kontraktorzy, freelanserzy na umowach cywilnoprawnych – czyli ludzie nieistniejący w żadnym klasycznym modelu prawa pracy. Pracują, ale nie są pracownikami. Świadczą usługi, ale w praktyce mają obowiązki lojalnościowe i podporządkowania. Żyją z pracy, ale prawo nie uznaje ich za część klasy pracującej.
Kiedyś można było uznać, że to margines rynku. Dziś to jego centrum. Skala tej zmiany jest zbyt wielka, by była przypadkowa – to efekt świadomej polityki. Przedefiniowano pojęcie zatrudnienia tak, by można było zrezygnować z jego społecznych konsekwencji. Zniknęły obowiązki składkowe, prawa urlopowe, zabezpieczenia socjalne. W zamian dano narrację: jesteś na swoim, samodzielny, elastyczny. Ale nikt nie powiedział, że samodzielność może oznaczać brak chorobowego, a elastyczność – pracę o każdej porze i za każdą stawkę. Rynek się dostosowuje. Tyle że nie rynek ponosi konsekwencje. Konsekwencje ponosi człowiek.
Co ciekawe, w tym układzie nie tylko pracodawca, ale i państwo zyskało nowy komfort: nie musi już niczego gwarantować. Jeśli ktoś pracuje na B2B, niech sam się ubezpieczy. Jeśli na zleceniu – niech pamięta o odkładaniu na emeryturę. A jeśli nie odłoży, cóż – jego sprawa. Deregulacja pozwala nie tylko na obniżenie kosztów pracy, ale również na prywatyzację odpowiedzialności za ryzyko socjalne. To neoliberalna wersja kontraktu społecznego: państwo oferuje minimum, ale oczekuje maksymalnej zaradności. Kto się nie dostosuje – odpada z gry.
Owa deregulacja dotyczy zresztą nie tylko umów, ale całej semantyki życia zawodowego. Pojęcia takie jak „zatrudnienie”, „czas pracy”, „miejsce pracy” czy „przełożony” zaczynają tracić znaczenie. W ich miejsce wchodzą terminy bardziej płynne: „projekt”, „kontrakt”, „partner biznesowy”, „konsultant”. Nie ma pracownika, jest dostawca wartości. Nie ma szefa, jest klient. Taki język nie tylko opisuje nową rzeczywistość – on ją wytwarza. I cementuje asymetrię: bo choć role się zmieniły, zależności pozostały. Wciąż jest ktoś, kto wymaga, i ktoś, kto musi spełnić oczekiwania.
Warto jednak zauważyć, że ta nowa „wolność” rynku pracy jest – delikatnie mówiąc – wybiórcza. Elastyczni są głównie ci, którzy nie mają wyboru. Dyrektorzy, prezesi, menedżerowie średniego szczebla – ich elastyczność kończy się na elastycznych godzinach lunchu. Elastyczność jako realny stan dotyczy tych, którzy żyją bez stałych godzin, bez gwarantowanego dochodu i bez systemowego wsparcia. Dla nich to nie styl życia, tylko stan przetrwania.
Dekonstrukcja prawa pracy w imię mobilności i konkurencyjności stworzyła rynek oparty na pozaracjonalnych oczekiwaniach: masz być dostępny zawsze, gotowy do pracy natychmiast, elastyczny bez granic. I masz nie zadawać pytań. A jeśli upadniesz, to wyłącznie twoja wina – byłeś przecież niezależny. Odpowiedzialność została więc przeniesiona w dół – z instytucji na jednostki. Kiedyś państwo było gwarantem – dziś jest obserwatorem.
Co ciekawe, nawet unijne instytucje – które długo promowały liberalizację rynku pracy – zaczynają dostrzegać skutki tej polityki. Pojawiają się inicjatywy dotyczące ochrony pracowników platformowych, redefinicji samozatrudnienia, minimalnych standardów dla osób na kontraktach. Ale Polska pozostaje na tym tle wyjątkowo powściągliwa. Może dlatego, że zbyt wiele instytucji publicznych i firm zbudowało swój model funkcjonowania na taniej pracy bez etatu. A może dlatego, że polityczny koszt zmiany tego modelu wydaje się zbyt wysoki.
I tak oto elastyczność – słowo, które miało oznaczać dostosowanie – stała się synonimem systemowej niepewności. Rynek pracy w nowej wersji oferuje wolność od zobowiązań. Głównie od zobowiązań państwa wobec ludzi.