Czy są konieczni w czasach, gdy obywatele coraz częściej wyrażają swoje opinie poza urną wyborczą, a struktury partyjne ulegają erozji? Jeśli tak, to po co mają trwać partie polityczne w przyszłości i jaką misję społeczną mają nieść w epoce transformującej się demokracji? To pytania, które nie tylko nurtują politologów, ale również tych, którzy czują się współtwórcami sfery publicznej, nie godząc się na jej zawłaszczenie przez oligarchiczne elity i skostniałe instytucje.
Politycy są odpowiedzią na fundamentalny problem organizacji zbiorowego działania. W systemach demokratycznych pełnią funkcję reprezentacyjną, negocjacyjną, koordynacyjną. Mają przekształcać rozproszone interesy społeczne w język ustawodawczy, w procedury, w decyzje mające skutki. Ich obecność to nie przypadek, lecz strukturalna konieczność nowoczesnego państwa, które, by działać, musi mieć mechanizmy wyrażania i przetwarzania konfliktów. Partie polityczne stanowią z kolei ramę dla tych działań. Są nie tylko wehikułem kariery dla polityków, lecz przede wszystkim narzędziem agregacji interesów, selekcji liderów, socjalizacji politycznej oraz mobilizacji obywatelskiej.
Teoria Seymoura Martina Lipseta i Steina Rokkana, przedstawiona w klasycznym dziele „Party Systems and Voter Alignments” (1967), sugeruje, że systemy partyjne zachodnich demokracji wyrosły na podłożu historycznych pęknięć społecznych, takich jak konflikt między Kościołem a państwem, centrum a peryferiami, miastem a wsią, kapitałem a pracą. Rozłamy wynikłe z Rewolucji Narodowej i Rewolucji Przemysłowej, zakotwiczyły się w społeczeństwach i ustrukturyzowały ich polityczne krajobrazy. Partie odzwierciedlały owe podziały i utrwalały lojalności wyborcze, co dawało polityce stabilność, ale także czyniło ją bardziej przewidywalną i zamkniętą.
Jednak od lat 70. XX wieku obserwujemy zjawisko, które politolodzy określają mianem dealignmentu. Oznacza ono erozję stabilnych więzi partyjnych i osłabienie tradycyjnych źródeł identyfikacji politycznej. W miejsce trwałych lojalności klasowych, religijnych czy regionalnych, pojawia się bardziej indywidualistyczny, płynny wyborca, który częściej kieruje się kwestiami (issue voting), wizerunkiem lidera lub chwilowym nastrojem społecznym niż przynależnością do trwałego elektoratu. Erozja lojalności nie jest tylko techniczną zmianą wzorca wyborczego, ale symptomem głębszej przemiany kultury politycznej. „Nie mamy już przywódców, tylko celebrytów”, napisał sarkastycznie niemiecki eseista Hans Magnus Enzensberger, dostrzegając powierzchowność polityki epoki mediów masowych.
Wobec zmiany pojawia się pytanie o sens dalszego trwania partii politycznych. Jeśli przestają one być głównym źródłem tożsamości politycznej, jeśli ich funkcje przejmują ruchy społeczne, grupy interesu czy platformy cyfrowe – to co zostaje? Odpowiedź tkwi w nowej misji partii. Partii instrumentu nie jako depozytariuszy jednego rozłamu społecznego, lecz jako instytucji adaptujących się do społeczeństwa wielokrotnej tożsamości, szybko zmieniających się problemów i rosnącej autonomii obywateli. Partie mogą i powinny stać się organizatorami deliberacji publicznej, instytucjonalnym pomostem między państwem a pluralistycznym społeczeństwem. Jeśli przestaną to robić, zostaną zastąpione, podmienione przez radykalizm, przez populizm, przez nihilizm polityczny.
Z drugiej strony, wzrost responsywności obywateli, wynikający z mobilizacji poznawczej, sprzyja pojawianiu się nowych form uczestnictwa. Akcje bezpośrednie – protesty, demonstracje, bojkoty, petycje, a także nowe formy aktywizmu cyfrowego – stają się pełnoprawnymi narzędziami wyrażania woli politycznej. Już nie tylko wybory, ale i „marsz przez instytucje” uzupełniany jest przez „marsz ulicami”. Protest nie jest objawem anarchii, lecz przejawem dojrzałości demokracji.
Przykłady są liczne: od globalnych strajków klimatycznych organizowanych przez młodzież inspirowaną przez Gretę Thunberg, przez protesty kobiet w Polsce pod hasłem „To jest wojna!”, po masowe demonstracje obywatelskie w Gruzji czy Hongkongu. Te działania sporne nie są jednorodne – różnią się formą i skalą, ale łączy je jedno. Spina je pragnienie wpływu tam, gdzie zawiodły konwencjonalne kanały. W Korei Południowej protesty obywatelskie doprowadziły do impeachmentu prezydentki Park Geun-hye, we Francji ruch „żółtych kamizelek” ukazał pęknięcia w republikańskim modelu deliberacji, w USA protesty po śmierci George’a Floyda ujawniły napięcia rasowe i kryzys zaufania do instytucji.
W tym kontekście znaczące są głosy tych, którzy kontestowali władzę polityków jako monopolistów prawdy publicznej. Edward Abramowski pisał, że „Nie ma wolności tam, gdzie jest władza, choćby najsprawiedliwsza”. Emma Goldman, anarchistka i feministka, twierdziła, że „Jeśli wybory mogłyby coś zmienić, już dawno byłyby zakazane”. Z kolei Vaclav Havel przestrzegał przed bezmyślnym zaufaniem do partii politycznych, głosząc, że „Polityka partyjna często zaciera granicę między odpowiedzialnością a lojalnością”.
Hasła, które jednoczyły ludzi, miały często siłę mitologiczną. Pamiętamy skandowania. „Solidarność naszą bronią”, „Nie ma wolności bez sprawiedliwości”, „My jesteśmy zmianą, na którą czekaliśmy” – to nie tylko slogany, to wezwania do działania, które formowały wspólnoty polityczne bez pośrednictwa instytucji.
Politycy, mimo że bywają symbolem alienacji władzy, pozostają potrzebni. Ale tylko o tyle, o ile potrafią być kanałem, a nie barierą w przepływie woli społecznej. Partie polityczne, choć często ulegają skostnieniu, mają szansę się odrodzić – jeśli zrozumieją, że nie reprezentują już jednego konfliktu klasowego, lecz pluralizm doświadczeń, aspiracji i tożsamości.
Demokracja, demokracja pojmowana jako nieustanna niedokończona praca nad wspólnym losem, potrzebuje i instytucji, i ulicy, i dialogu, i protestu. Potrzebuje polityków, ale nie ich panowania. Potrzebuje partii, ale nie ich monopolu. Potrzebuje odwagi, by władza nie przysłaniała wolności.
Bo jak pisał Albert Camus: „Władza bez wielkości nie zna umiaru w okrucieństwie”. Dlatego właśnie społeczeństwo nie może oddać swojego głosu raz na cztery lata. Wspólnota musi go odnawiać codziennie, również wbrew politykom. Politycy, jeśli chcą nadal istnieć, muszą to zrozumieć. Inaczej to nie my będziemy potrzebowali polityków, ale oni nas, a i to bezskutecznie.