Demokracja to nie tyle osiągnięty ustrój, ile nieustanny proces zmagania się z własnymi sprzecznościami. „Lud nie jest ani jednolity, ani wieczny, ani nieomylny, a mimo to to jemu oddaliśmy władzę nad samymi sobą” – pisał z ironią Alexis de Tocqueville, przeczuwając, że demokracja w swej nowoczesnej postaci może być zarazem źródłem wolności i zagrożeniem dla niej samej. Dziś, gdy wielu obwołuje koniec demokracji, warto raczej zapytać: czym ona się staje?

 

Demokracja nie zrodziła się jako projekt inkluzywny. Jej pierwszą formą była ateńska demokracja bez kobiet, niewolników i cudzoziemców, oparta na przesłance kompetencji i pełnej integracji w przestrzeń polis. To była pierwsza transformacja. Demokracja wywiedziona od władzy rodów i monarchów ku rządom obywateli. Jednak w źródłowym akcie ustanowienia rządów ludu zawarta była sprzeczność. Konflikt uwiązł w desygnacie, gdyż demos oznaczał tych, którzy spełniali normatywny ideał obywatela, a nie wszystkich ludzi.

Drugą transformacją było przejście od miasta-państwa do państwa narodowego. Wraz z rewolucją przemysłową i budową nowoczesnej administracji publicznej pojawił się model przedstawicielski, który uczynił z demokracji operacyjny mechanizm zarządzania wielką masą obywateli. Głosowania, parlamenty, partie, instytucje demokratyczne zrodzone nie z ducha antyku, lecz z praktycznej potrzeby zarządzania różnorodnością społeczną. Model niósł nowe wykluczenia. Powszechne prawo wyborcze stało się normą, polityczny wpływ nadal rozkładał się nierówno. Podziały skrzeczały i uwierały. Bielizna społecznej umowy pije pośladki ludzkości ze względu na różną klasę, kapitał, rasę, płeć, a dziś – także na algorytmy i dominację technokracji.

Trzecia transformacja, której być może właśnie doświadczamy, polega na ponownym przeskalowaniu demokracji. Nasz demokracja aspiruje do poziomu ponadnarodowego. Tak jak kiedyś miasto-państwo okazało się zbyt małe dla nowoczesnych narodów, tak dziś państwo narodowe staje się zbyt wąskie dla rozproszonych sieci władzy, globalnego rynku, migracji i transnarodowych konfliktów klimatycznych. Powstają nowe podmioty polityczne Unia Europejska, organizacje międzynarodowe, korporacje zarządzające infrastrukturą informacyjną, które podejmują decyzje wpływające na życie miliardów, nie posiadając silnego związku z demos. Grozi nam bezludna demokracja, w której decyzje zapadają w imieniu wszystkich, ale z udziałem nielicznych.

Czy w takim świecie możliwa jest jeszcze demokracja? Czy raczej – jak zauważał Giovanni Sartori – grozi nam oligarchiczna procedura demokratyczna, w której głosujemy, ale nie rządzimy? A może przyszłość należy do nowej formy kurateli?

Kuratela, czyli rządy ekspertów, filozofów, administratorów dobra wspólnego – od Platona po technokratów UE – zawsze była cieniem demokracji. Jej zwolennicy podnoszą argument kompetencji.

„Czyż pozwolilibyśmy tłumowi operować serce? Czemu więc pozwalamy mu rządzić państwem?” – pytał z goryczą Walter Lippmann.

Kuratela to system, w którym wspólnotą rządzą ci, którzy wiedzą lepiej. Jej siłą jest stabilność, słabością zaś legitymizacja. W najlepszym przypadku to oświecona biurokracja. W najgorszym pożera nas zamaskowany autorytaryzm.

Na przeciwległym biegunie znajduje się anarchizm. Anarchizm nie rozumiany jako chaos, lecz jako projekt społeczny oparty na dobrowolnych zrzeszeniach, współpracy i radykalnym zaufaniu do ludzkiej samoorganizacji. W społeczeństwach bezpaństwowych – jak wśród Inuitów czy w niektórych wspólnotach amazońskich – brak scentralizowanej władzy nie oznaczał braku norm. Sankcją nie była kara, lecz wykluczenie, zawstydzenie, potępienie moralne. Współczesne społeczeństwa nie są plemionami. Wielkość, złożoność i konflikt interesów wymagają instytucji. Anarchizm pozostaje bardziej utopią niż programem. Anarchizm jest utopią, która przypomina demokracji o jej korzeniach.

Najpoważniejsze wyzwanie przyszłościowej demokracji to problem mniejszości. Mniejszości trwałych, zrośniętych z tożsamością. W demokracjach większościowych mniejszości często są przegłosowywane, a ich kluczowe interesy są ignorowane. W idealnej poliarchii rządzi większość przy poszanowaniu praw wszystkich, ale w praktyce często dominuje mniejszość zasobna (ekonomicznie, kulturowo, medialnie), która kontroluje agendę. John Stuart Mill pisał, że „większość może być równie tyranem jak król – i z mniejszym poczuciem odpowiedzialności”.

Współczesne poliarchie bronią się przed tą tyranią poprzez instytucje. Bezpiecznikami chcemy by były rządy prawa, wolność słowa, niezawisłość sądów, pluralizm medialny. Jednak i one mogą zawodzić, gdy kultura polityczna nie respektuje ducha demokratycznej równości. Demokracja to bowiem nie tylko procedura, lecz także uzus, etos, przekonanie, że warto rządzić się razem. Dobro Wspólne mimo różnic.

W idealnym świecie Dobra Wspólnego, demokracja nie oznacza jedynie zgody na rządy większości. Jest umową współkoegzystencji wspólnot kulturowych i wyznaniowych, których tożsamość nie może być zredukowana do głosu w urnie. W takim świecie konstytucja staje się nie tylko aktem prawnym, ale paktum pluralitatis – porozumieniem między odmiennymi sposobami życia. Decyzje polityczne nie mogą naruszać fundamentów egzystencji żadnej z legalnych grup. Nie depczmy mniej licznego osobowo języka, skromniejszej we wyznawców religii, odrębnego aksjologicznie systemu wartości. Dla rozstrzygania konfliktów potrzebne są mechanizmy uzgodnień, jak w Szwajcarii, gdzie każda decyzja ogólnonarodowa wymaga zgody kantonów, a więc i mniejszości.

Ochrona jednostki przed dyktatem tłumu nie polega na odebraniu tłumowi głosu, lecz na stworzeniu przestrzeni, w której głos ten nie przekształca się w przymus. Tą przestrzenią są prawa podstawowe. Są one granicą demokracji, ale nie jej zaprzeczeniem. Są warunkiem możliwości demokratycznej wspólnoty, w której mniejszość nie musi obawiać się, że zostanie przegłosowana na śmierć.

Przyszłość demokracji nie może być kopią przeszłości. Jej formy muszą być dostosowane do nowych warunków. Szanujmy wielokulturowości technologii, globalizacji, zmienności tożsamości. Zasada, że wszyscy powinni mieć głos – musi pozostać. Demokracja przyszłości to nie jedna wspólnota polityczna, ale wielopoziomowy porządek deliberacyjny, sieć instytucji, które współdzielą władzę i odpowiedzialność w imię wspólnych wartości.

Nowa demokracja nie będzie ani bezpośrednia, ani reprezentatywna, ani kuratoryjna. Będzie – jak sugerował Habermas – proceduralna, deliberatywna, oparta na zgodzie i szacunku, nie na przymusie i większości. Jej formuła będzie dynamiczna, a nie dogmatyczna. Oparta nie na jednolitym demos, lecz na pluralistycznej mozaice wspólnot, które negocjują warunki swojego współistnienia.

„Demokracja to najgorszy z ustrojów – jeśli pominąć wszystkie pozostałe” – pisał Churchill. Lecz to nie znaczy, że nie możemy jej doskonalić. Wręcz przeciwnie – prawdziwa demokracja zaczyna się tam, gdzie kończy się samozadowolenie z dotychczasowych form. To nie koniec demokracji – to dopiero początek.