Alchemia teraźniejszości i długiego trwania

Jeśli istnieje coś, co przesącza się przez każdą szczelinę życia społecznego, a mimo to rzadko staje się bohaterem teorii społecznej, to jest nim właśnie czas. Czas, ten stary kuglarz, który uderza w bębny rytuału poranka i jednocześnie tka niewidzialne więzy instytucji. W teorii strukturacji Anthony’ego Giddensa czas nie jest już tylko abstrakcyjną linią w podręczniku do fizyki ani filozoficzną zagadką ontologów.

 

Czas to gorąca materia codziennego życia, pulsujący organizm, który oddycha razem z jednostką i państwem, z rytuałem i kapitałem.

Giddens, niczym kartograf egzystencji, rozszerza horyzont socjologii na to, co dotychczas było tylko scenografią, wkracza w czasoprzestrzeń. Ale nie taką, w której aktor porusza się jak pionek po planszy, lecz czasoprzestrzeń jako dramatyczne napięcie, miejsce nieustannej reprodukcji porządku społecznego, świadomie bądź nieświadomie uprawianej przez każdego z nas. „Struktura to nie kamień ani mur, lecz ślad” – zdaje się mówić Giddens – „znamię pozostawione przez aktora na ciele świata, które staje się przewodnikiem kolejnego gestu”.

 

Zadziwiające, jak wiele z pozoru statycznych instytucji oddycha czasem. Państwo narodowe, system edukacyjny, rodzina nuklearna – wszystkie te formy nie są trwałe jak skały, lecz trwałe jak rytuał. Ich siła bierze się z powtórzenia. „Historia jest wynikiem celowych działań, ale nie jest ich zamierzonym wynikiem”, pisał sam Giddens, z lekkim, brytyjskim uśmiechem, godnym ironicznego socjologa, który wie, że porządek świata opiera się nie na logice, lecz na serialowości spotkań.

 

Giddensowskie „durée”, zaczerpnięte od Schutzowskiego strumienia świadomości, to nie tylko filozoficzna ciekawostka, ale dowód na to, że socjologia zaczyna oddech nie od tłumu, lecz od oddechu jednostki. Strumień aktywności, który nie zna pauzy poza snem, układa się w opowieść tak intymną, jak poranny nawyk sprawdzania wiadomości, i tak społeczną, jak decyzja o głosowaniu. To właśnie w powtarzalności najprostszych gestów, tych, które aktor zna, ale których nie potrafi wyrazić (świadomość praktyczna), rodzi się bezpieczeństwo ontologiczne. Erik Erikson ujął to prosto, że „zaufanie nie pojawia się dzięki prawdzie, lecz dzięki powtarzalności”. A Giddens dodaje, że „powtarzalność rytuału czyni świat możliwym do zniesienia”.

 

W teorii strukturacji czas jest zarazem medium władzy, jak i jej trofeum. Władza, czy to kapitalistyczna, patriarchalna, biurokratyczna czy technologiczna, rzadko manifestuje się w otwarty sposób. Zamiast pałacu – terminarz. Zamiast rozkazu – deadline. „Czas to pieniądz”, westchnął Marx, nie wiedząc jeszcze, że jego fraza stanie się mottem globalnej reorganizacji społeczeństwa. Giddens tę intuicję podchwycił, sygnalizując, że nowoczesność utowarowiła czas. Już nie rytm pór roku, nie puls ciała wyznacza ramy działania, ale abstrakcyjna siatka sekund i godzin, w której zawieszono produktywność i posłuszeństwo. To właśnie Foucault, rozbierając na części fabryki, koszary i szpitale, pokazał jak „czas zostaje wpisany w ciało”. Giddens nie tylko się z tym zgadza, on to kreatywnie rozwija. Przestrzeń i czas to nie tylko kategorie filozoficzne, lecz narzędzia zarządzania jednostką. Kto kontroluje czas, ten rzeźbi świadomość.

 

Czas ma jeszcze jedną twarz, powłokę ironiczną. W strukturacji chodzi bowiem nie tylko o powtarzanie, ale i o przewrotność. Celowe działania prowadzą do niezamierzonych skutków, które stają się warunkami kolejnych działań. Jest w tym coś z metafizyki Vica: „Ten świat narodów stworzyli sami ludzie”, pisał włoski prorok historii. Ale Giddens dopowiada, że „nie wiedzieli, co czynią”. To, co dla jednostki jest rutyną, dla społeczeństwa staje się instytucją. Co więcej — staje się instytucją, która przerasta jednostkę. Dramat, gdyż podmiot działa, lecz nie panuje. Struktura umożliwia, lecz też więzi. Jakże trafnie powiedział Merleau-Ponty, że „ciało nie mieści się w przestrzeni jak przedmiot — lecz otwiera czas”.

 

Giddensowskie podejście do czasu to także próba wyjścia poza mikro i makro. Integracja społeczna to spotkanie twarzą w twarz a integracja systemowa to mechanizmy, które łączą nas z nieobecnymi. Czas scala te poziomy. Spotkanie w kuchni i inflacja są częścią tej samej matrycy. To Hägerstrand, ojciec geograficznego modelowania życia, nauczył Giddensa myśleć o torach czasoprzestrzennych, w których jednostki poruszają się jak po niewidzialnych ścieżkach. Ich ruch wyznacza ślad. Ich spotkanie pozostawia powidok.

 

Czas jednostki nie jest tym samym co czas wspólnoty. Ale jedno i drugie splecione jest jak nici DNA. Każda mutacja osobista ma konsekwencje instytucjonalne, a każdy długotrwały ład społeczny potrzebuje mikro-rutyny, by nie rozpaść się w proch. Goffman, z uśmiechem subtelnego dramaturga, uczył nas, że spotkania otwierają się i zamykają jak akty teatralne. Giddens mówi więcej, że to, co wydarza się w tych aktach, to nie spektakl – to życie.

 

Czas więc nie tylko odmierza rzeczywistość społeczną. On ją konstytuuje. Jest nośnikiem, materiałem i odbiorcą. Jest sceną i aktorem. Jest tym, co spaja refleksyjność z materialnością, co pozwala śladom zostać strukturą, a rutynie mienić się instytucją. Giddens, w tej niepozornej operacji przesunięcia analitycznego, przywraca czasowi należne mu miejsce. Stawia czas w samym sercu socjologii.

 

Gdy ktoś jeszcze wątpi, niech spróbuje jednego dnia nie powtarzać niczego. Nie umyje zębów. Nie odpowie „dzień dobry”. Nie spojrzy na zegarek. Nie wyśle wiadomości. Szybko zrozumie, że czas, ten cichy architekt porządku, nie jest abstrakcją. Jest warunkiem życia społecznego. Giddens, niczym zegarmistrz teorii, pokazuje nam, jak bardzo jesteśmy w niego wplątani.

 

 

Anthony Giddens, „Stanowienie społeczeństwa”