Władza i podległy jej aparat wykonawczo-medialny w postaci Państwowej Komisji Wyborczej i mediów publicznych zrobiły wiele, by dyskusja o referendum stała się farsą, a informowanie o nim prawie niemożliwe. Tym, którzy chcieli to robić urządzono milicyjną ścieżkę zdrowia na której poległa nie tylko część organizacji pozarządowych ale i pupile władzy.

Tworząc furtkę o możliwości informowania o referendum przez uprawnione podmioty włodarze Polski byli przekonani, że przez ucho igielne formalności w PKW przecisną się tylko wybrani ulubieńcy władzy i tylko oni przekażą społeczeństwu wiedzę o wiekopomnym referendum oraz konieczności wzięcia w nim udziału. Stało się inaczej.

Kto ma prawo?

Zgodnie z ustawą o referendum publiczny nadawca – TVP i radio publiczne – musiały przeznaczyć bezpłatny czas antenowy na spoty referendalne.  TVP przeznaczyło na to łącznie 15 godzin oraz po 10 godzin w każdym ze swoich kanałów regionalnych. Polskie Radio – 30 godzin w centrali oraz po 15 w swoich rozgłośniach regionalnych. Było o co się starać.

Widząc z daleka skalę problemów trzy podmioty; OZZS „wBREw”, Fundacja Dobre Państwo i fundacja Europejski Instytut Mediacji zawarły porozumienie, by wspólnie wystąpić i wykorzystać czas antenowy należny całej trójcy. Pozostali również walczyli w grupach kilku organizacji lub działali samotnie, czasem nawet nie przechodząc pierwszego etapu weryfikacji, czyli sprawdzenia przez PKW czy zgłaszający się jest faktycznie podmiotem uprawnionym do informowania o referendum. A mogły to robić organizacje pozarządowe spełniające kilka warunków formalnych.

Głębia witryny

Umieszczona cichcem w głębokich zakamarkach witryny PKW informacja nie miała nikogo zachęcać, lecz zniechęcać. Swoi, czyli fundacje typu Orlen, Enea, PKP, Straż Narodowa, wiedzieli. Miało być skromnie i po cichu, pochlebnie o PIS, źle o opozycji, a wyszło jak zwykle. Dzięki ustawowej furtce spoty referendalne, które teoretycznie miałyby informować o referendum, mogły zawierać dowolne treści. W tym takie, które obecnemu rządowi nie podobały się ani trochę i zawierały krytykę działań jedynie słusznej partii.

NGOsy dowiedziały się o tej szansie i po zweryfikowaniu zgłoszeń 70 organizacji zaczęło przygotowywać swoje spoty referendalne, choć nikt jeszcze nie znał czasu, jaki miałby mieć taki spot. Prawie połowa z nich to organizacje niezbyt kochające obecną władzę i to sprawiło, że na Nowogrodzkiej zabrzmiał dzwonek alarmowy. Był już 15 września, kampania ruszała 29 września..

Podpis na czas

Ponieważ party dla swoich już zostało zepsute, a pytania obrzydziła opozycja, pomyślano o utrudnieniach. Po pierwsze czas spotu, który pozostawał tajemnicą aż do chwili zamknięcia listy organizacji, które zgłosiły się z wnioskiem do konkretnego ośrodka.

Po drugie, początkowo na dokumentach wysyłanych do TVP drogą elektroniczną żądano podpisu kwalifikowanego. Nie jest on powszechnie dostępny, a w dodatku drogi, więc mało kto w NGOsach go ma. To umożliwiało ośrodkom twierdzenie, że nie złożono kompletu prawidłowych dokumentów i wniosek o przydzielenie czasu antenowego przepadał. Po protestach wymóg zlikwidowano, ale niektóre organizacje odpadły z wyścigu o czas.  Ośrodki wymuszały także składanie wniosków o emisje osobiście i odrzucały dokumenty składane cyfrowo. I tym razem uległy po protestach i w końcu zmieniono im wytyczne.

Spot ekspresowy

Choć to niewiarygodne (ale bardzo sprytne), to czas trwania spotu uzależniony został od liczby zgłaszających się do danej stacji TV lub radiowej uprawnionych organizacji. Im mniej zainteresowanych czasem, tym więcej czasu na spot. I na odwrót. Dlatego też w TVP1 spot mógł mieć tylko 15 sekund, w  TVP2 już 19 sekund, a w TVP Polonia – 22 sekundy. TVP3 Warszawa dawała już 35 sekund,  a w TVP3 Lublin aż 1 min i 13 sekund. Konsorcjum wBREw, FDP i EIM dotarło ze swoim spotem wszędzie. Nie wszystkim organizacjom to się udało.

Trudno jest wyprodukować sensowny spot reklamowy w ciągu dwóch dni, szczególnie jeśli jest się niewielkim NGOsem i jeśli się nie wie do ostatniej chwili ile spot ma trwać. Ośrodki objawiły jego długość dopiero 25 września i od tego momentu było wiadomo jak długi może być spot. Do 27 września, czyli w ciągu dwóch dni trzeba było spot wyprodukować i dostarczyć by zdążyć przed terminem jego pierwszej emisji. Chyba, że ktoś strzelał w ciemno i wyprodukował spot wcześniej. Jeśli spot okazywał się za długi, TVP po prostu go obcinała po upływie wskazanego czasu, jeśli za krótki – nadawca bezpowrotnie tracił swój czas.

Trójca: wBREw, Dobre Państwo, Europejski Instytut Mediacji poradziła sobie z tym problemem i powstały trzy, nieco się od siebie różniące 22 sekundowe spoty. Dzięki temu zmieściły się one zarówno w TVP1 jak i w ośrodkach regionalnych.

Prikaz – nie dopuścić

Te dzieła trzeba było – przypomnijmy – dostarczyć do telewizji najpóźniej do 27 września. Najpierw jednak, bo do 21 września należało się zgłosić z wnioskiem o przydzielenie czasu antenowego do wszystkich 35 ośrodków publicznych mediów ze stertą podpisanych własnoręcznie dokumentów wykazujących, że podmiot, który już został upoważniony przez PKW nie jest wielbłądem i nadal jest upoważniony. Niektórzy nie zdążyli dowieźć makulatury i polegli, a ich czas antenowy bezpowrotnie przepadł. Dopiero później zmieniono wytyczne i dokumenty można było dostarczać cyfrowo.

Kolejnym elementem tej ścieżki zdrowia było losowanie, do którego część stacji regionalnych próbowała nie dopuścić niektórych uprawnionych organizacji. Na przykład TVP Łódź, gdzie Witoldowi Solskiemu odmówiono udziału w losowaniu. Przewodniczący OZZS „wBREw” się postawił i zagroził sporządzeniem protokołu odmowy, więc telewizyjni aparatczycy ulegli.

Po losowaniu kolejności emisji spotów i przyznaniu czasu antenowego pozostawał już tylko jeden dzień na to, by telewizjom dostarczyć materiały, czyli spoty. Do każdego ośrodka na osobnym nośniku spełniającym wymogi techniczne emisji, w każdej telewizji inne. Żeby obsłużyć błyskawicznie trzydzieści pięć wysyłek kurierskich, trzeba mieć albo sprawne biuro albo oddanych wolontariuszy. Triumwirat organizacji wBREw, FDP i EIM miał inną koncepcję i wywalczył sobie prawo wysyłki dokumentów i materiałów do emisji elektronicznie, do chmury, którą z najwyższym trudem informatykom TVP udało się stworzyć. Podobnie postąpiły później inne organizacje.

Suma kontrolna

A rządowa telewizja już działała w trybie utrudniania przez szczególne warunki techniczne. W wielu ośrodkach były one różne od siebie i niespójne, więc spot technicznie dobry w Gdańsku, w Poznaniu nie nadawał się do emisji. W razie niezgodności technicznych lub czasowych, takich jak za długi lub za krótki spot telewizja łaskawie dawała osiem godzin na poprawki, albo wynocha z ramówki.

Tutaj padli kolejni uczestnicy zabawy w kotka i myszkę. W Katowicach walkę z „warunkami technicznymi” toczyła Lotna Brygada Opozycji, której udało się jednak pokonać machinę odmowy, choć zażądano od niej „sumy kontrolnej z plikiem”, która bliżej znana jest tylko doświadczonym informatykom. LBO jednak poradziła sobie i po trzydziestu telefonach i działaniach technicznych spot poszedł. W Białymstoku to nie złośliwość, lecz bałagan tam panujący obezwładnił szefa „wBREw”. „Pracownik powiedział mi, że obraz będzie obcięty o dwa centymetry – mówi Solski – i że Warszawa dobrze o tym wie, bo od dawna jest alarmowana, że Białystok ma program emisyjny niekompatybilny z Woronicza. Ale nikt z tym nic nie robił”. Tu też udało się spot jednak wyemitować.

Losowanie losowania

Związkowiec Solski wylicza kolejne nieprawidłowości w telewizjach: „Wiele ośrodków regionalnych nie zawiadomiło uprawnionych organizacji o terminie losowania kolejności emisji. Niektóre wcale nie przeprowadziły losowania. TVP ogólnopolska nie losowała terminu emisji spotu o długości 19 sekund. Kielce, Rzeszów, Kraków nie losowały wcale, wiem to na pewno. Nie przesłano także protokołów losowań, ani potwierdzenia, że nadawca otrzymał dokumenty. O wszystko trzeba było się dobijać. Z niektórych ośrodków potwierdzenia docierają jeszcze dziś, dwa tygodnie po sprawie. Ponieważ nie było ich wcześniej, nie można było choćby zaskarżyć procedury losowania”.

Niczego za to nie musiało zaskarżać PIS, którego nośnik ze spotami widział w Warszawie Solski. Na opakowaniu widniał ręcznie napisany tekst: „materiał PIS-u do emisji dokumentacja do uzupełnienia w przyszłości”. Kiedy związkowiec chciał sfotografować napis i pendrive, pracownik TVP rzucił się na pakunek i uniósł w głąb korytarzy Woronicza.

I na koniec wisienka na torcie; obowiązkowo trzeba było złożyć formularz ZAIKS-u, nawet wtedy, gdy organizacja nie korzystała z archiwów obrazu lub dźwięku przy realizacji spotów. Oświadczenie w każdym przypadku trzeba było dostarczyć osobno choć na szczęście dostarczanie odbywało się już elektronicznie. I znów, zespół „wBREw” zdążył, przekazał, wykonał. Inni również, tylko po co?

Tak oto, dzięki współpracy władzy z telewizyjnymi aparatczykami i PKW udało się w Polsce stworzyć nową formę demokracji bezpośredniej zwaną bleblerendum.

Marceli Kwaśniewski, WBrEW Smart Tank