A więc znowu lament w warszawskich salonach. Znowu niezrozumienie, jak to możliwe, że Kandydat (tak, przez wielkie „K”) z samego serca Stolicy – elegancki, nienaganny, pachnący croissantem i wielkim światem – dostał baty od kogoś, kto nie zna się na TEDx-ach, ale za to umie powiedzieć „dzień dobry” bez fonetycznej emfazy.

 

Jak do tego doszło? Przez twe oczy zmęczone? To też, ale nie tylko. Wybory prezydenckie to nie jest konkurs na LinkedInie. To plebiscyt. I w tym plebiscycie naród nie wystawia laurek – tylko rachunki. Nie płaci zaufaniem, tylko odpłaca. Symbolicznie. Najlepiej przy urnie.

Worek kartofli przywleczony do DPS-u nie był żadną wpadką. Był streszczeniem całej tej elitarnej egzaltacji. Posłanka Koalicji uznała, że oto niesie dar ludowi. Kartofle. Jakby problemem podopiecznych systemu opieki nie była godność, skutecznie odbierana przez choroby i bezradność, niedostępność pomocy i systemowego wsparcia czy horrendalne opłaty, tylko brak kartofli. Jakby ziemniak miał przykryć fakt, że DPS-y to dziś nie tylko ostatnia deska ratunku dla umęczonej rodziny, ale też dobro luksusowe. Którego wielu potrzebuje – szczególnie ci, którzy zbyt entuzjastycznie promowali ideę „picia polskiego wina”, zanim Kandydat nauczył się mówić „bonjour” bez zadyszki.

Ale kartofle to tylko rekwizyt. Prawdziwy spektakl to cała kampania Kandydata. Pączki rozdawane w dzielnicach, gdzie jest więcej cukierni niż wahających się wyborców. Brak debat, bo po co siedzieć przy jednym stole z kimś znikąd, skoro można polansować się z gwiazdami salonów? Brak mapy elektoratu, bo po co zaglądać do powiatów? Co tam jest? Nic, od lat ciągle nic przecież. Ani collegium, ani bonżur – chyba że przywiezione z belgijskiego wygnania za chlebem.

I wtedy nadchodzi ten dzień. Dzień, kiedy każdy głos waży tyle samo. Głos profesora z Uniwersytetu Europejskich Snów i głos pana Mietka z rozklekotanym Tico. I pan Mietek wie, że dziś może coś zrobić. Nie dla siebie, nie dla kraju – tylko Wam na złość. To jest jego moment. I użyje tej karty wyborczej nie jak wyborca, ale jak saper – z rozkoszą i precyzją.

To nie była wygrana przeciwnika. To była zemsta. Miła, cicha, estetyczna. Taki cios w brzuch podany z manierą. Polska B spojrzała na Polskę A i powiedziała: „Teraz twoja kolej się tłumaczyć, mądralo, co ciągle masz nas gdzieś. Wypier.laj z bonżurami!”

I nie, to nie Zandberg. Nie Hołownia. Nie TikTok. To wy. Bo przez lata uczyliście się patrzeć na ludzi z góry – i nie zauważyliście, że oni z dołu też mają widok. I dźwignię. A jak już ją pociągną, to tak, żeby bolało.

Bo to oni pracują w Waszych sklepach, gotują w Waszych barach, dowożą Wam sushi do tych mieszkań, które kupiliście za ich nadgodziny. I właśnie dlatego, im gorszy kandydat – tym lepiej. Bo ból jest walutą prestiżu. A zemsta – jedynym egalitaryzmem, jaki im jeszcze został.